Podczas Grand Prix Łotwy w Rydze doszło do szeregu niebezpiecznych sytuacji. Najgorzej zakończył się bieg numer trzy, kiedy to podniosło najpierw Mikkela Michelsena, a następnie w wyniku błędu Michelsena, podniosło Bartosza Zmarzlika. Duńczyk wylądował w szpitalu z podejrzeniem złamania obojczyka, a nasz mistrz przez całe zawody walczył z bólem. Żużel. Kask uratował życie Madsena Z kolei jeszcze gorzej wyglądała sytuacja w wyścigu nr 18. Jack Holder wjechał z impetem na pierwszym łuku w Leona Madsena. Australijczyka pociągnęło na ryskich dziurach i nie był w stanie opanować motocykla. Madsen kompletnie się tego nie spodziewał, wyleciał z motocykla i runął na głowę, z całym impetem uderzając głową w tor. Na stadionie w tym momencie zapanowała grobowa cisza, a przy Madsenie natychmiastowo zjawiła się pomoc. Po dłuższej chwili Madsen wstał, ale widać, że był oszołomiony. Szok, że dopuszczono go w ogóle do dalszej jazdy. - Gdyby nie kask, już by nie żył. Z kolei gdyby nie orteza na kark, mógłby zostać kaleką do końca życia - mówił jeden z oficjeli w parku maszyn po zawodach. Żużel. W parku maszyn czuć było ulgę po zawodach Po zawodach w parku maszyn czuć było ulgę, bo dwa wypadki, których byliśmy świadkami mogły zakończyć się naprawdę tragicznie. - Dobrze, że wszystko się tak skończyło, bo to było po prostu rodeo. Ulga, że wszyscy uszli z życiem - mówili mechanicy w parku maszyn po zawodach. - Tor tak w ogóle nie powinien być przygotowany. Był tragiczny, nie wytrzymał próby dwóch zawodów pod rząd. Muszę powiedzieć, że trenowałem niedawno w Rydze i ten trening nic mi nie dał, bo nawierzchnia była zupełnie inna - przekonywał nas lokalny bohater, Andrzej Lebiediew.