Zanim kibice w Częstochowie mogli spojrzeć na ścigających się po torze zawodników, najpierw długo wpatrywali się w szare niebo nad stadionem przy Olstyńskiej. Zawody wystartowały co prawda bez żadnego opóźnienia, ale za to przy akompaniamencie spadających kropel deszczu. Słynący z niesamowitych emocji obiekt bardzo mocno odczuł atmosferyczne zawirowania. Zawodnicy nie byli w stanie przeprowadzać manewrów wyprzedzania. Tor przygotowany przez pogodę był po prostu nudny. Kiedy jednak po ósmym biegu za jego poprawianie wzięli się ludzie, stał się również niebezpieczny. Każde wypuszczenie motocykla nieco szerzej groziło wyrwaniem maszyny na tylne koło, uślizgiem lub inną nieoczekiwaną ewolucją mogącą prowadzić do wypadków. Na własnej skórze przekonali się o tym nie tylko nieopierzeni do końca młodzieżowcy, lecz nawet Tai Woffinden - człowiek, który 3 razy wywalczał już tytuł najlepszego żużlowca naszej planety. Janowski i Woffinden zawiedli Spartę Jego dyspozycja była zresztą podczas meczu największym strapieniem wrocławian. Wystarczy spojrzeć na to, co zapisano przy jego nazwisku w programie zawodów. Wykluczenie za spowodowanie upadku, upadek, defekt, trzy jedynki i dwójka. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, ze Brytyjczyka znów nawiedziły demony z początku sezonu, kiedy to niejeden ekspert wróżył publicznie "koniec wielkiego Woffindena". Co gorsza dla sympatyków Sparty, tym razem wpadek swojego przyjaciela nie był w stanie tuszować Maciej Janowski. 31-latek sprawiał wrażenie człowieka, z którego nie zdążyła jeszcze zejść frustracja po przegranym dzień wcześniej finale turnieju o Grand Prix Polski na Stadionie Olimpijskim. Brakowało mu pewności podejmowania decyzji, płynności ruchów, chytrości w pierwszym wirażu, a przede wszystkim prędkości. 8 punktów w 6 startach? Ta statystyka sama w sobie brzmi zadziwiająco słabo, a szczerze mówiąc i tak nie oddaje w pełni niedzielnej niemocy wrocławianina. Oczywiście, ich koledzy starali się jak mogli, by mimo wszystko wprowadzić zespół do półfinałów. Czugunow i Curzytek odgrywali w tym meczu co prawda role ósmoplanowe, ale Daniel Bewley i do pewnego momentu Bartłomiej Kowalski (ten 20-latek zdołał pokonać w Częstochowie samego Leona Madsena) to mimo wszystko zbyt ubogi arsenał, by móc myśleć o zestrzeleniu wielkiego Włókniarza. Trener gospodarzy - ku radości co bardziej zniecierpliwionych częstochowian - zdecydował się całkowicie odsunąć od jazdy Jonasa Jeppesena. Przeznaczone Duńczykowi wyścigi odjeżdżali młodzieżowcy - Jakub Miśkowiak i Mateusz Świdnicki. Szczególnie ten pierwszy wywiązał się z postawionego przed nim zadania bardziej niż należycie. Sympatycy Włókniarza mogą mieć co prawda nieco pretensji do Bartosza Smektały, ale jego przeciętny poziom został nieco przykryty po pierwsze przez imponujące występy kolegów, a po drugie przez fakt, iż - jak zgodnie donoszą wszelkie branżowe media - wychowanek Unii Leszno po zakończeniu rozgrywek przeniesie się z powrotem do swego macierzystego klubu. Co z pozostałymi zawodnikami Włókniarza? Leon Madsen i Kacper Woryna tak bardzo przyzwyczaili nas już do wysokiego poziomu, że nawet płatny komplet punktów (w pakiecie z ustanowieniem rekordu toru) zdobyty przez tego drugiego odbieramy dziś bez zbierania szczęki z podłogi. Wspomnieć należy jednak także o Frederiku Lindgrenie, który wcale nie odstawał dziś od dwóch bardziej uznanych kolegów. Jeśli częstochowski kolektyw utrzyma taki poziom, to nikogo zdziwić nie powinno zdobycie przez nich złotego medalu DMP.