Osobisty dramat Krzysztofa Meyze rozpoczął się 22 maja, kiedy to Fogo Unia w meczu na szczycie podejmowała For Nature Solutions Apatora. W jednym z najważniejszych biegów spotkania doszło do spornej sytuacji z udziałem zawodnika gospodarzy - Piotra Pawlickiego oraz przedstawiciela gości - Patryka Dudka. Pomimo braku upadku drugiego z żużlowców, sędzia postanowił o przerwaniu wyścigu, a następnie wykluczeniu reprezentanta przyjezdnych. Summa summarum decyzja ta okazała się błędna i zaważyła na tym, że spotkanie padło łupem leszczynian. Torunianie czuli się oszukani, ponieważ gdyby nie literka "W" przy nazwisku Dudka mogliby powalczyć o meczowy triumf. I podczas gdy sztab szkoleniowy jedynie przez chwilę ponarzekał i ostatecznie uznał wyższość rywali, odpuszczać nie zamierzali kibice. Arbitra najpierw obrażano w sektorze gości, a następnie fala hejtu przeniosła się do Internetu. Wiadomości jakie otrzymał Krzysztof Meyze szokują i nawet nie nadają się do cytowania. Kibice przesadzili. Dostało się całej rodzinie Sam zainteresowany dość długo zachowywał milczenie. Coś pękło w nim jednak kilka tygodni temu i zdecydował się na szczere wyznanie w serialu dokumentalnym "To jest żużel", produkowanym przez Canal+. - Jak wracałem do domu, to miałem wrażenie, że mój telefon eksploduje. Zresztą chyba nie tylko mój, ponieważ dostało się też mojej żonie czy nawet synowi. Odpaliłem go i włosy stanęły mi na dęba. Tego się nie dało czytać. Pojawiły się groźby śmierci, kalectwa, życzenia żebym skończył na wózku, żebym się z rodziną rozbił samochodem na drzewie. Było tego tak sporo, że po kilkudziesięciu wiadomościach przestałem to czytać. Mieliśmy dość - wyjawił znany żużlowy sędzia. To niestety dopiero początek dramatycznej relacji. - Z niedzieli na poniedziałek nie spaliśmy. Nawet na facebookowej stronie z drewnianymi rzeczami wykonywanymi przeze mnie zrobiła się nagonka. W poniedziałek byłem wyleczony z żużla. We wtorek pojechałem normalnie do pracy i gdy wróciłem usiadłem do telefonu. Okazało się wówczas, że jeszcze nie wszystko co było możliwe usunąłęm. To był chyba ten moment, kiedy stanąłem na nogi i stwierdziłem, że czas zacząć robić z tym porządek i przestać zamiatać pod dywan. Skopiowałem więc kilka wiadomości i w środę pojechałem z tym na policję - dodał. Gdyby nie wsparcie żony, prawdopodobnie skończyłby z żużlem Czy sprawców potwornych wiadomości udało się odnaleźć i ukarać, niestety nie wiemy. Krzysztof Meyze nie miał jednak zamiaru pękać i po paru tygodniach wrócił na wieżyczkę. W kolejnych miesiącach szło mu na tyle dobrze, iż zapracował sobie na finał PGE Ekstraligi pomiędzy Motorem Lublin a Moje Bermudy Stalą Gorzów. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie ogromne wsparcie żony. - Zaakceptowała moją decyzję i wspiera mnie najmocniej na świecie. W przeszłości wiele razy wkładała mi symbolicznie karteczki do kieszeni kurtki, z którą wybierałem się na zawody. Ta, którą znalazłem teraz jest najważniejsza. Na pewno ją sobie zostawię - oznajmił. - I co tam jest napisane? - pociągnął temat twórca odcinka. - "Powodzenia, niech moc będzie z tobą" - odpowiedział arbiter ze łzami w oczach po półminutowej, przejmującej ciszy. Czytaj także: Rzucił się na niego z pięściami. Inni bili mu brawo Witali go jak króla. Dostał telefon od mistrza świata