W Ekstralidze na szybko policzono, że jeśli miałoby dojść do jej powiększenia do 10 drużyn, to trzeba by znaleźć dodatkowo około 30 milionów złotych, by taka liga miała za co jeździć. Tych pieniędzy nie ma. Dodatkowe miliony z telewizji nie rozwiązują sprawy Co prawda od 2026 wchodzi nowa umowa telewizyjna i Canal+ będzie płacił 71,5 zamiast 60,5 milionów rocznie, ale te 11 milionów więcej nie rozwiązuje sprawy. To wciąż za mało, by cokolwiek powiększać. Poza tym na powiększenie nie zgodzą się prezesi klubów, które są udziałowcami Ekstraligi Żużlowej. Dla nich oznaczałoby to bowiem, że zamiast 6,5 miliona złotych rocznie, które dostają obecnie z tytułu umów z TV i sponsorem tytularnym (od 2026 to może być nawet 7,5), na ich konto trafiałyby maksymalnie 4 miliony. Musieliby się podzielić z dwoma nowymi udziałowcami. Na to się nikt nie pójdzie. Zwłaszcza że żużlowcy bezlitośnie drenują kieszenie działaczy, korzystając z telewizyjnych profitów. Żużlowcy nie zgodzą się na obniżkę wynagrodzeń W takiej dyskusji o powiększeniu często padał argument, że przy większej liczbie meczów byłaby szansa na wynegocjowanie niższych stawek dla zawodników. To jednak tylko teoria, bo praktyka pokazuje coś zupełnie innego. Żużlowcy, gdy tylko pojawił się obecnie obowiązujący kontrakt telewizyjny, znacząco podnieśli swoje żądania. Gwiazdy zaczęły żądać minimum miliona za podpis i 10 tysięcy za punkt. I na 2026 można się szykować na kolejną podwyżkę wynagrodzeń. Nowa, większa Ekstraliga nie spina się finansowo pod żadnym względem, a prezesi EŻ to raczej myślą o tym, jak ratować umierające ośrodki w KLŻ niż bawić się w 10 drużyn. To już było i tylko wygenerowało poważne kłopoty. Przypomnijmy, że jak ostatnio było 10 zespołów, to dwa z nich skończyły z poważnymi problemami. Dlatego wszystko zmierza w kierunku budowy modelu trzy ligi po 8 drużyn lub dwie po 8 i ta ostatnia z 7 ekipami, bo okrojona wyłącznie do polskich ośrodków.