Kim Nilsson to bardzo niedoceniany zawodnik. Taką tezę postawił wczoraj na Twitterze Sławomir Kryjom, menedżer Trans MF Landshut Devils. Trudno się z nią nie zgodzić szczególnie, jeśli żużel obserwuje się z perspektywy polskiego podwórka. Świeżo upieczony stały uczestnik cyklu Grand Prix zdążył już wyrobić sobie markę w Szwecji, ale nad Wisłą wciąż jego nazwisko wybrzmiewa dosyć egzotycznie. Szwedzi już go kochają W swojej ojczyźnie Nilsson od lat należy do ścisłej czołówki. Wiadomo, konkurencja ostatnio nie jest zbyt wysoka, ale Szwecja to przecież jeszcze nie Węgry czy Argentyna. W Elitserien, a później Bauhaus-Ligan 32-latek regularnie stawał pod taśmą z gwiazdami naszych torów i często pokazywał plecy bardziej uznanym rywalom. Jego osiągnięcia na rodzimej ziemi mówią same za siebie - w jej indywidualnym czempionacie co prawda nigdy nie triumfował, ale udało mu się wywalczyć aż 5 medali. Taka postawa nie umykała czujnym oczom tamtejszych działaczy, którzy często nagradzali jego ambitną postawę okazjami do jednorazowych startów w organizowanych przez Szwedów turniejach Grand Prix. Nie pisał w nich co prawda legendarnych historii pokroju Adriana Miedzińskiego z 2013 czy Bartosza Zmarzlika z 2014 roku, ale potrafił ucierać nosy faworytom. Ot, choćby w 2016, kiedy punkty potracili przez niego Holder, Zagar, Iversen czy właśnie... Zmarzlik! Nilsson ma problem z Polską Mimo obiecujących startów w Szwecji, Nilsson długo nie przebijał się do świadomości polskich kibiców. Co prawda zadebiutował w Starcie Gniezno już jako 24-latek, ale po trzech odjechanych w pierwszej stolicy Polski spotkaniach zupełnie odbił od naszego kraju. Nad Wisłę, znów do Gniezna, kolejny raz trafił dopiero w 2018 roku. Do osłabionego zespołu wskakiwał jako strażak, ale jeszcze niezupełnie był gotowy na gaszenie pożarów. Sztab szkoleniowy był na niego wściekły, gdy podczas jednego z meczów odmówił jazdy w wyścigu nominowanym ze względu na... problemy sprzętowe. Zarzucano mu też, że nie radzi sobie z presją. Z Gniezna przeniósł się do Gdańska, ale nad morzem też nie widziano w nim zawodnika podstawowego, tylko zapchajdziurę łatającą ewentualne problemy kadrowe. Przełom nadszedł dopiero rok później, gdy jego przyjaciel - Peter Ljung przekonał działaczy swojej Unii Tarnów do tego, by sprawdzili Nilssona w pierwszym składzie. Szwed przejechał w barwach Jaskółek cały sezon i jak na tak późny początek radził sobie w Polsce całkiem nieźle. Był solidnym zawodnikiem drugiej linii. To osiągnięcie o tyle godne podziwu, że Skandynaw wybrał sobie najgorszą możliwą porę na próbę zakotwiczenia nad Wisłą. Na świecie hulał koronawirus i żużlowiec musiał pilnie przeprowadzić się do naszego kraju. Sam zresztą zachorował wówczas na COVID, ale przeszedł go nad wyraz łagodnie. Po sezonie Unia wpadła w tarapaty finansowe, przed rozpoczęciem kolejnych rozgrywek kontrakt rozwiązał Paweł Miesiąc, zaś sam Nilsson wystąpił w zaledwie trzech jej spotkaniach. Nie była to jednak konsekwencja problemów klubu, a efekt umowy działaczy z żużlowcem. Szwed spodziewał się narodzin dziecka i cały plan sezonu uporządkował w taki sposób, by nic nie przeszkodziło mu we wspieraniu partnerki, gdy tylko rozpocznie się poród. Mimo dawno przekroczonej trzydziestki, Nilsson nie porzucił marzeń o podbijaniu polskich lig. Minionej jesieni jego telefon rozgrzewał się do czerwoności, zatrzymać go w znacznie bardziej poważnej roli próbowała po spadku Unia Tarnów, oferty przedstawiali mu także inni drugoligowcy, jednak Szwed cierpliwie czekał na ofertę z klubu wyższego szczebla. Jego cierpliwość opłaciła się - po pięciu kolejkach tegorocznych rozgrywek zgłosiły się po niego Diabły z Landshut, które już w pierwszym spotkaniu zostały znacznie osłabione za sprawą odnowionej kontuzji Martina Smolinskiego. 32-latek miał pomóc im w utrzymaniu, a swoją rolę wypełnił na tyle skrupulatnie, że bawarski kolektyw awansował nawet do fazy play-off. Nikt nie spodziewał się go w Grand Prix Jego pozycja na rynku zaczęła się gruntować, nazwisko "Nilsson" coraz częściej pojawiało się w prasowych artykułach z transferowymi spekulacjami. Kariera Szweda poza Ojczyzną wreszcie nabrała rozpędu, ale tego że wystrzeli z takiego kopyta nie spodziewał się nikt. Do Challenge’u dostał się on wszak psim swędem, po wyścigu dodatkowym w niemieckim Abensbergu. Polscy kibice patrzyli na to z niedowierzaniem, bo jego awans oznaczał koniec przygody z tym turniejem dla Patryka Dudka. W Glasgow nikt nie dawał mu szans. Bukmacherzy płacili blisko sześć do jednego za to, że Nilsson uciuła w stolicy Szkocji co najmniej 6 punktów. Udało mu się przebić ten próg ponad dwukrotnie. Jego sensacyjny triumf i awans do cyklu Grand Prix będziemy wspominać jeszcze bardzo, bardzo długo. 32-letni Szwed budzi sporą sympatię, ale nie próbujmy zakrzywiać rzeczywistości. W Grand Prix będzie odgrywał rolę drugo- a może i nawet trzecioplanową. Takich sensacyjnych beneficjentów systemu eliminacji było już w historii wielu - Chris Harris, Andy Smith, Tomasz Chrzanowski i wielu, naprawdę wielu innych. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że jego sukces powinien smucić sympatyków dyscypliny. Nilsson to typ zawodnika kochającego się ścigać i zawsze walczącego do końca. To właśnie dlatego tak często przeplata trójki i zera. Często tak bardzo chce przebić się z trzeciej pozycji na drugą, albo z drugiej na pierwszą, że przeszarżowuje i dojeżdża do mety na szarym końcu. Tego właśnie powinniśmy sobie życzyć - jak najwięcej wyścigów, w których Szwed nawet jeśli przegra, to stworzy dla nas pamiętne widowisko.