Gary Havelock kończy dziś 53 lata. W 1992 roku był autorem jednej z największych niespodzianek w historii finałów indywidualnych mistrzostw świata. Na torze we Wrocławiu sięgnął po złoto, zostawiając w pokonanym polu takie gwiazdy jak: późniejszy sześciokrotny mistrz świata - Tony Rickardsson, Tommy Knudsen, Jimmy Nielsen, Sam Ermolenko czy Per Jonsson. Dla wyluzowania... "zioło" 24-letni wówczas Havelock na Stadionie Olimpijskim wystartował na sprzęcie niemieckiego tunera, Otto Lantenhammera i był piekielnie szybki. W całych zawodach stracił jeden punkt, przegrywając ze startującym z "dziką kartą" Sławomirem Drabikiem. Potężna ulewa, która na 1,5 godziny przerwała finał jedynie mu pomogła. Po deszczu, na znacznie przyczepniejszym niż wcześniej torze, był niedościgniony. Srebro przypadło Szwedowi Jonssonowi, a brąz Gertowi Handbergowi z Danii. Wrocławskiego sukcesu wcale jednak mogło nie być. Parę lat wcześniej bowiem Brytyjczykowi groziło dożywotnie odsunięcie od żużla... za doping! W 1988 roku, po zawodach British League Riders Championship kontrola wykazała w jego organizmie obecność marihuany. - Paliłem ją tylko po to, żeby się wyluzować, a nie poprawić swoje wyniki na torze. Wiele osób z ulicy na wieść o tym rzuciłoby: "Hej, przecież to tylko zioło", ale wiem, że w sporcie na najwyższym poziomie takie akcje są niedopuszczalne - tłumaczył się wówczas w brytyjskiej prasie Havelock. Fakt, że przeprosił za swoje zachowanie sprawił, iż przez rodzimą federację został potraktowany ulgowo. Odpoczął od ścigania tylko w 1989 roku. Po zawieszeniu wrócił jeszcze skuteczniejszy. O tym co go zmobilizowało opowiadał na początku tego roku w rozmowie z Łukaszem Benzem na antenie nSport+: - Gdy miałem 16-19 lat, byłem wielką nadzieją wszystkich, takim jakby "błękitnookim pięknym chłopcem", którego wszyscy kochali. Potem jednak przyszło zawieszenie i zaczęli mnie nienawidzić. Zwłaszcza ludzie, którzy zarządzali dyscypliną w Wielkiej Brtyanii. Po prostu chcieli się mnie pozbyć z żużla. Użyłem tego jako paliwa, dla mojego wewnętrznego ognia. To mi bez wątpienia pomogło - mówił w programie "This is speedway". Havelock wolał relaks przy kuflu z piwem Gdyby Brytyjczyk potrafił utrzymać formę z 1992 roku, mógłby być jednym z najlepszych żużlowców w całej historii tego sportu. W tym samym sezonie został bowiem także wicemistrzem świata w parach i brązowym medalistą w drużynie, a w polskiej lidze w barwach Stali Gorzów wykręcił w 5 meczach średnią 2,259 pkt/bieg. Potem było już jednak znacznie gorzej. Rozmienił karierę na drobne, bo zamiast prowadzić sportowy styl życia, wolał imprezować. Krzysztof Cegielski, były reprezentant Polski wspominał kiedyś, że Havelock śmiał się z niego, że jadł sałatki. Brytyjczyk w tym czacie wolał niezdrowe jedzenie, a po meczu relaks w pubie... przy kuflu z piwem. W Polsce średnią ponad 2 pkt/bieg przekroczył już tylko raz, w 2000 roku w barwach Stali Rzeszów. Trzy kolejne sezony spędził w Pile, gdzie czteroma meczami w sezonie 2003 (ze średnią 1,44 pkt/bieg) zakończył też ostatecznie przygodę z Ekstraligą. Ostatnim jego wielkim osiągnięciem był srebrny medal wywalczony z reprezentacją Wielkiej Brytanii w drużynowym Pucharze Świata (2004). Na świetnie znanym torze w Poole wywalczył wówczas 9 punktów. Nazwisko pozwoliło mu ścigać się na Wyspach do 2012 roku. Wówczas w wieku 43 lat uległ koszmarnej kontuzji. W jednym z ligowych biegów został uderzony przez motocykl Dereka Sneddona i doznał złamania obojczyka, ręki oraz uszkodzenia siedmiu żeber. W wyniku wylewu krwi do mózgu doszło też do paraliżu i Havelock do dziś cierpi na niedowład lewego ramienia. Właśnie kłopotami zdrowotnymi ojca jego córka Holly w 2019 roku tłumaczyła w mediach społecznościowych fakt wyrzucenia go z pubu przez menedżera lokalu. Chociaż ponoć były gwiazdor wypił wcześniej ledwie dwa piwa. - Przez resztę życia musi korzystać ze środków przeciwbólowych. To może sprawiać, że wygląda na pijanego. Jednak w pubie siedzieliśmy przy stole, rozmawialiśmy i nagle menedżer uznał, że nie możemy tam dłużej przebywać. Ty ignorancki d**ku!" - napisała pod adresem menedżera Holly Havelock. Woffinden przy Lewisie Bridgerze to ministrant Znacznie młodszy od Havelocka jest świętujący dziś swe 32. urodziny Lewis Bridger, jeden z najbardziej szalonych żużlowców XXI wieku. Kiedyś przepowiadano mu karierę na miarę Taia Woffindena, ale przy jego rozrywkowym trybie życia, trzykrotny indywidualny mistrz świta może uchodzić za "ministranta". W Polsce Brytyjczyk pojawił się w 2007 roku w barwach Włókniarza Częstochowa. Cztery sezony startów to było jednak jedno wielkie pasmo rozczarowań. Nie sprawdził się także w Gnieźnie (2011) i dopiero w ROW-ie Rybnik pokazał swój duży potencjał. W 2013 roku trafił do świeżo założonego przez prezesa Krzysztofa Mrozka drugoligowego klubu i z miejsca stał się jego liderem. Miał drugą najwyższą średnią w zespole (2,258 pkt/bieg) po Ilyi Czałowie. Wyluzowany Bridger często doprowadzał jednak rybnickich działaczy do stanu przedzawałowego. Podczas meczów w Rybniku, gdy nadchodziła pora zgłaszania zawodników do spotkania, regularnie się gdzieś gubił. Kierownik drużyny biegał od parku maszyn do hotelu i z powrotem szukając zawodnika by złożył podpis na dokumentach i nagle np. znajdował go robiącego sobie np. jogging na ul. Gliwickiej, w pełni zrelaksowanego, z słuchawkami na uszach. Tico i fruwające tace W 2013 roku gdy ROW miał jechać w Opolu po Bridgera wysłano specjalny samochód do Pragi, gdzie reprezentował Wielką Brytanię w drużynowym Pucharze Świata. Kierowca pojawił się w umówionym miejscu i czekał. Godzinę, dwie, cztery, a z Bridgerem, który postanowił pozwiedzać sobie stolicę Czech, żadnego kontaktu nie było. W końcu się pojawił. Do Opola zdążyli dojechać tuż przed rozpoczęciem meczu. W 2014 roku z Australijczykiem Dakotą Northem i Kacprem Woryną raz wpadli na pomysł, że za 600 złotych kupią Daewoo Tico i sprawdzą jak auto te radzi sobie w terenie. W cztery godziny zarżnęli silnik i samochód trzeba było ściągać lawetą. Z Chrisem Harrisem natomiast, po fatalnym meczu w Rzeszowie (przegranym 28:62, w którym wspólnie zdobyli 3 punkty!), przed odlotem z Balic, kazali się zawieźć do McDonaldsa. Obaj wzięli na wynos po 5 kanapek, ale zabrali też ze sobą do samochodu tace, które potem podczas jazdy autem zaczęli wyrzucać na autostradzie. Ostatecznie cierpliwość działaczy ROW-u skończyła się gdy Bridger nie dojechał na mecz do Daugavpils. Tłumaczył, że zepsuł mu się samochód i nie zdążył na samolot, ale prawda była taka, że dzień wcześniej odbywało się Grand Prix Wielkiej Brytanii w Cardiff i Brytyjczyk, oglądający zawody w roli widza, po ich zakończeniu postanowił poimprezować do rana razem z Troyem Batchelorem i Darcy Wardem. W 2017 roku Bridger po serii kontuzji zakończył swoją zawodniczą karierę. W tym roku postanowił jednak wrócić, ale był to bardzo nieudany powrót. W rodzimej Premiership odjechał tylko trzy mecze ze średnią 0,8 pkt/bieg.