Wyrok nie jest prawomocny. Na poczet kary zaliczono mu pobyt w areszcie, gdzie przebywał od dnia wypadku. Obrońca byłego żużlowca zapowiedział apelację, ale trudno spodziewać się, żeby nastąpiła radykalna zmiana orzeczonej kary. Konsekwencje jego czynu są bowiem straszliwe. Zrujnował jej życie 24 marca 2020 roku 33-letnia kobieta, samotna matka, Beata Leśniewska jechała z Katowic pod Racibórz, do rodzinnego domu, po przebywającą u jej siostry córkę. Nie dojechała. 38-letni wówczas były gwiazdor m.in. ROW-u Rybnik i Włókniarza Częstochowa nie dołożył należytej ostrożności przy dokonywaniu manewru wyprzedzenia i czołowo zderzył się swoim volkswagenem touaregiem z kierowaną przez kobietę mazdą. Jej auto dachowało, a pani Beata doznała urazu twarzo-mózgowego czaski, zmiażdżenia kręgów szyjnych i uszkodzenia szczęki. Lekarze długo walczyli o jej życie. Dopiero 1 czerwca 2020 roku udało się ją wybudzić ze śpiączki. Do dziś cały czas przebywa na turnusach rehabilitacyjnych, ledwo chodzi, ma problemy z mową i pamięcią, niedowład ręki. Córkę widuje tylko podczas odwiedzin. Małą dziewczynkę, z którą wcześniej prawie się nie rozstawała, wychowuje za nią rodzina. W kajdankach i ze spuszczoną głową Były żużlowiec po wypadku nawet nie zainteresował się jej losem. Mając 2 promile alkoholu we krwi uciekł z miejsce zdarzenia. Dopiero kilkadziesiąt minut później został ujęty przez policję. Do dziś nie potrafi powiedzieć dlaczego tak się zachował. Twierdzi, że niczego nie pamięta. Jeśli zwyciężał to robił do z reguły z zadziwiającą swobodą, uśmiechem, a techniki jazdy mógłby mu pozazdrościć niejeden mistrz świata. Zewsząd otaczało go uznanie i aplauz kibiców. Wczoraj z rybnickiego sądu 39-letni były sportowiec wychodził chyłkiem, ze spuszczoną głową, z twarzą zmarnowaną, pełną smutku, w asyście policjantów i z kajdankami na dłoniach. Chłopak, który mógł być najlepszym żużlowcem globu w więzieniu będzie miał dużo czasu by przemyśleć co w jego życiu poszło nie tak jak powinno. Szombierskiego rozpieścili działacze Rafał Szombierski (jego adwokat Jarosław Reck zgodził się na publikację jego pełnych danych) pochodził z rodziny z problemami. Sport był dla niego doskonałą odskocznią, a brawura, odwaga i niski wzrost sprawiły, iż w żużlu odnalazł się doskonale. Był najlepszym obok Łukasza Romanka wychowankiem rybnickiego klubu, który zaczął karierę w latach 90-tych. W 1998 roku zdał żużlową licencję, a już w kolejnym sezonie zadebiutował w II lidze ze średnią 1,324 pkt/bieg. W 2000 roku był już najlepiej punktującym Polakiem w składzie rybniczan. Kibice go uwielbiali, a działacze rozpieszczali. Gdy w meczu z GKM Grudziądz doznał skomplikowanego złamania nogi i wylądował w szpitalu, to jeden z nich z dumą opowiadał, że aby młodemu się nie nudziło, nosił mu na oddział "świerszczyki". Inni działacze zaś przemycali mu do szpitala papierosy. Trener Jan Grabowski, słynny wychowawca żużlowych talentów (m.in. Piotra Protasiewicza) próbował zrobić wszystko by Szombierskiemu nie uderzyła do głowy "woda sodowa". Z marnym skutkiem jednak. Gdy odstawił go od składu ze względu na marne oceny w szkole, działacze od razu przywrócili go do drużyny. Podobnie było trzy lata później gdy podczas zimowego obozu przed sezonem 2003 podczas zgrupowania w Wiśle pobił się pod wpływem alkoholu z innym żużlowcem, Mariuszem Węgrzykiem. Zawieszono go, ale nim sezon się rozpoczął, karę anulowano, bo Szombierski był potrzebny do zdobywania punktów. Działacze byli z siebie zadowoleni, bo chociaż młodzian stawał się coraz bardziej krnąbrny i wzmagały się plotki o jego pijackich libacjach w rybnickich lokalach, to na torze czarował. W sezonie 2003 razem z Nickim Pedersenem i wspomnianym Węgrzykiem, wykręcając średnią 2,163 pkt/bieg poprowadził RKM do awansu do Ekstraligi. To był jego najbardziej udany rok w całej karierze. W finale młodzieżowych mistrzostw świata stanął na najniższym stopniu podium, obok odbierającego wówczas złoto Jarosława Hampela. Zdemolowana dyskoteka i reklama "burdelu" W nagrodę za brąz dostał "dziką kartę" na zawody Grand Prix w Bydgoszczy. Nie popisał się, zdobył ledwie punkt. Dziennikarzom tłumaczył się, że myślami był już wówczas przy rozgrywanym dzień później meczu ligowym z Unią Tarnów, decydującym o awansie do elity. Już wówczas można było odnieść wrażenie, że zamiast gwiazdą światowych torów, wolał być lokalnym bohaterem. Byle nie musieć się specjalnie wysilać. Dzień później na doskonale sobie znanym rybnickim owalu zdobył 11 punktów i świętował z kibicami awans. Mówił wówczas dziennikarzom: Tydzień będę świętował. Trzeba tylko z policją dobrze załatwić, żeby mnie nie zatrzymywali. Nie żartował. Z Romanem Poważnym balowali potem tak, że zdemolowali dyskotekę Bahamas i musieli później za to przepraszać w prasie. Z każdym kolejnym rokiem Szombierski zaczął popadać w przeciętność. Coraz rzadziej miewał przebłyski. Regularnie wzbudzał za to kontrowersje, chociażby występując przez jakiś czas z reklamą agencji towarzyskiej na kevlarze. Szombierski: Jedni się wieszają, a ja wolę się napić W 2006 roku rybnicki klub słabo radzący sobie w Ekstralidze dosięgnęła tragedia. Kolega z drużyny Szombierskiego, drugi z miejscowych talentów - Łukasz Romanek popełnił w czerwcu samobójstwo. Powiesił się w przydomowym garażu. - Gdy się dowiedziałem, płakałem jak dziecko - opowiadał potem Szombierski. On na stresy związane z uprawianiem żużla wolał reagować zupełnie inaczej. Opowiedział o tym w 2017 roku Dariuszowi Ostafińskiemu w szczerym wywiadzie: Jedni się wieszają, a ja wolę się napić, żeby te emocje jakoś odreagować. Nie wiem, jak inni radzą sobie z przeciążeniami, bo wszystko skrywane jest pod płaszczykiem profesjonalizmu. 10 lat podczas wcześniej wydawało się, że jego kariera dobiegnie końca. Podczas inauguracyjnego meczu w Poznaniu dwa razy zamarkował defekt na starcie, a rybniczanie przegrali 40:48. Wściekłym kibicom i zaskoczonym kibicom powiedział, że "nie ma zamiaru się zabijać". Tym zagraniem nadszarpnął mocno zaufanie zarówno działaczy, jak i trenera Mirosława Korbela, który zaczął go pomijać w składzie. W związku z tym parę miesięcy później Szombierski wywołał skandal na konferencji prasowej. Pijany, przy dziennikarzach, powiedział szkoleniowcowi prosto w oczy: Jesteś miękkim ch... robiony. O dziwo postawił na swoim, wrócił do drużyny. A po zwycięskim meczu przewiózł trenera na błotniku swego motocykla. Mógł zostać w Rybniku na kolejny sezon, ale starty w drużynie borykającej się z problemami finansowymi, mu się nie uśmiechały. Wyjechał za pracą do Niemiec. Długo bez żużla jednak nie wytrzymał. Ku zaskoczeniu wszystkich w 2008 roku znalazł sobie miejsce w startującym w polskiej drugiej lidze ukraińskim zespole w Równego. Szału nie było. W sześciu meczach wykręcił średnią ledwie 1,333 pkt/bieg. Wtedy nikt nie wierzył, że z Szombierskiego może być jeszcze klasowy żużlowiec. A jednak... W Częstochowie był "Brylantem" Dwa lata później wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, bo wyciągnięty znikąd były gwiazdor klubu z Rybnika odnalazł się w PGE Ekstralidze, w barwach Włókniarza Częstochowa. Były prezes klubu Marian Maślanka i współpracujący z nim wówczas Krzysztof Mrozek (obecnie prezes ROW-u Rybnik) przywrócili go do sportu. Szombierski dostał ultimatum. Ma prowadzić sportowy tryb życia, a Mrozek wszedł w układ z rybnickimi taksówkarzami i gasił w zarodku wszystkie przymiarki zawodnika do imprezowania. Szombierski stał się ulubieńcem częstochowskich kibiców, którzy nadali mu ksywę "Brylant". Nie pasował to coraz bardziej profesjonalizującej się ligi świata. Przyjeżdżał na mecze zdezelowaną półciężarówką z sianem, z niedbale porozrzucanymi motocyklami i częściami, ale na torze potrafił zachwycić, zwłaszcza walecznością. Do historii częstochowskiego klubu przeszedł jeden z biegów meczu o utrzymanie w sezonie 2010 z Polonią Bydgoszcz. Po ataku Roberta Kościechy na drugim łuku Szombierski spadł na czwarte miejsce, ale się nie poddał. Już okrążenie później dogonił rywala, wjechał mu pod łokieć i wywiózł pod bandę. Obaj upadli. Decyzją sędziów wykluczony został Kościecha. Częstochowskie trybuny oszalały ze szczęścia, a uskrzydlony dopingiem rybniczanin w całych zawodach, wygranych przez Włókniarz 48:42, zdobył 12 punktów. Z każdym rokiem jest jednak słabiej. Gdy klub spod Jasnej Góry przejął Artur Sukiennik, oskarżony później o kierowanie gangiem paliwowym, Szombierski od razu stał się jego ulubieńcem. Dostawał sowite premie, a nawet mieszkanie w Rybniku. Wszystko po to by się w końcu ustatkował i skupił na żużlu, ale efekt jest odwrotny do zamierzonego. Znów poczuł się rozpieszczaną i mogącą sobie pozwolić na wiele, gwiazdą. Gdy w Częstochowie zaczęło brakować pieniędzy wrócił do Rybnika. Podczas nieudanej kampanii o Ekstraligę w 2015 roku pojechał tylko w trzech meczach. Coraz rzadziej trenował, coraz częściej odnosił kontuzje. Nikt nie spodziewał się, że gdy ROW dostał miejsce w PGE Ekstralidze, Szombierski będzie w stanie cokolwiek pomóc. "Wielki Szu" wychodzi z lasu Częściej można go było zobaczyć na stadionie z piwem w ręce, niż na treningu. Tłumaczył się też brakiem czasu i pracą zawodową przy wyrębie lasu. Gdy jednak kontuzji doznał Andreas Jonsson trener Piotr Żyto zdecydował się w trakcie sezonu 2016 wyciągnąć Szombierskiego "z lasu" i wstawić do składu. Rybnice rybniccy byli zaskoczeni i zachwyceni, bo ich ulubieniec już w pierwszym biegu rozprawił się aktualnym mistrzem świata Taiem Woffindenem, a skazywany na porażkę ROW ograł Betard Spartę 52:38, otwierając sobie szeroko bramę do utrzymania w elicie. W sezonie 2017 rybniczanie mieli apetyt na więcej, ale wpadka dopingowa Grigorija Łaguty i seria kontuzji, przekreśliły wszystko. Jednym z poszkodowanych był też Szombierski, który złamał nogę na torze w Grudziądzu. Wydawało się, że to tylko jeden z kolejnych jego urazów, zapowiadał, że wróci, ale przez sezonem 2018 nie dogadał się co do warunków finansowych z ROW-em Rybnik. Jałmużna i upadek Na propozycję prezesa Krzysztofa Mrozka dotyczącą wysokości kontraktu odpowiedział w swoim stylu: "Za jałmużnę nie będę jeździł" i podpisał grzecznościową, bezgotówkową umowę w Częstochowie. Na tor nigdy już więcej nie wyjechał. Od tego czasu można było tylko usłyszeć niepokojące plotki, że stracił pracę przy wyrębie drzew, że spędza czas z kolegami przy kuflu z piwem, że nie potrafi się odnaleźć na sportowej emeryturze. Nikt nie spodziewał się jednak, że wszystko skończy się taką tragedią. Tragedią nie tylko dla niego i dla poszkodowanej kobiety, ale dla obu rodzin. Żona żużlowca, która podczas procesu mocno go wspierała na sali sądowej wyglądała tak, jakby w 1,5 roku postarzała się o dekadę. Nastoletnia córka byłego sportowca zaś, gdy tylko sprawa ojca odżywa w mediach, musi się zmagać z hejtem i docinkami ze strony rówieśników.