Dariusz Ostafiński: Lista ofiar żużla jest długa, obejmuje prawie czterysta nazwisk. Zawodnicy widzą, jak ich koledzy umierają, a jednak dalej chcą się ścigać. Jak to wytłumaczyć? Marek Cieślak, były zawodnik i trener kadry: Jak zachowanie kierowcy, który przejechał obok miejsca wypadku, zobaczył, jak wyciągają zabitych i na chwilę zdjął nogę z gazu. Po paru minutach znowu jednak wcisnął gaz do dechy. Tylko tyle? - Jedziesz dalej, bo wydaje ci się, że to, co się komuś zdarzyło, tobie się nie przytrafi. Ja tak miałem. To oczywiście błędne myślenie, ale każdy odsuwa zagrożenie od siebie, bo inaczej by się nie dało jeździć i ścigać. Wiara we własną nieśmiertelność. - Dam takie porównanie z COVID-em i szczepieniami. Wielu ich nie zaliczyło, bo nie wierzyli w koronawirusa. Ja miałem przyjaciół, którzy tego nie zrobili. To byli dorośli, zamożni ludzie. Mówili, tego nie ma, mnie to nie dotknie, a potem leżeli pod respiratorami i umierali. To będą hity okienka transferowego. Miliony na stół! A można jeździć na żużla i nie bać się? - Trzeba się bać, bo w żużlu granica między życiem i śmiercią jest cienka. Wczoraj byłem na cmentarzu, na grobie mojego kolegi Marka Czernego. On był świadkiem na moim ślubie. Zabił się na torze w Rzeszowie. Miał 21 lat. Pana tam nie było? - Nie, ale wtedy kiedy on leżał nieprzytomny po wypadku, my się dalej ścigaliśmy. Kiedy umarł, to też się ścigaliśmy. Ta nasza żałoba była krótka i dziwna. Jak u kierowcy samochodu, który widząc wypadek, na chwilę zdejmuje nogę z gazu. Kiedyś w bardzo poruszający sposób opowiadał pan o śmierci Bronisława Idzikowskiego, zawodnika Włókniarza, który został przejechany przez kolegę z drużyny. - Miałem wtedy 11 lat. Dzień przed pogrzebem poszedłem z dziadkiem do kaplicy, a tam leżał Bronek. To był pierwszy żużlowiec, jakiego zobaczyłem na oczy. Pierwszy i martwy. Na jego pogrzeb przyszły tłumy, nigdy później takich nie było. Widok martwego człowieka nie zniechęcił pana od żużla? - Wtedy jeszcze nie myślałem o żużlu. A potem? - W sumie, to mogłem i myślałem o wielu tragediach, bo Częstochowa, gdzie dorastałem żyła też dramatem Kwoczały, który złamał podstawę czaszki i skończył karierę. Była jeszcze historia Kaznowskiego, który stracił nogę. Żużel źle się kojarzył, ale ja byłem taki, jak inni, czyli szybko zapominałem o cudzym nieszczęściu. Myślałem, że mnie nie dotknie. Pomogło? - Zawsze robiłem wszystko, żeby szczęściu pomóc. Starałem się dobrze przygotować i trenować. Wygrywałem osiem na dziesięć startów i to było dobre. Podziwiałem tych, co jeżdżą przeważnie z tyłu, bo oni tłukli się na torze z podobnymi do siebie i z tego brało się nieszczęście. Dla nich jednak ludzie przychodzili na stadiony. Kiedyś chodziło się na wypadki. - To prawda. Za moich czasów mówiono: co to za żużel, jak karetka nie wyjeżdża na tor. Ludzie chodzili na to, jak na walki gladiatorów. Potrzebowali igrzysk. Żużlowcy je dawali. Na szczęście teraz kibice chodzą na ściganie, podejście się zmieniło. Pan przeżył śmierć na torze? - Zabrakło sekundy, żebym umarł. To było na treningu w Opolu przed meczem barażowym o awans do pierwszej ligi z Unią Leszno. Straciłem przytomność i język wpadł mi do gardła. Sanitariusze myśleli, że mam atak padaczki, bo dostałem drgawek. Jeden z zawodników, Zygfryd Friedek, powiedział mi, że nigdy nie widział, żeby ktoś tak się odbijał plecami w górę. Organizm walczył o życie. Kto pana uratował? - Trener Jałowiecki. Rozwarli mi szczękę, wytargali język. Jak schodziłem potem do szatni, to lekarz szedł za mną i mówił, żebym się nie martwił, bo są inne rzeczy niż żużel. Dalej myślał, że to był atak padaczki. Najlepsze było to, że dwa dni później pojechałem w meczu. Jak poszło? - Trzy pierwsze biegi wygrałem, ale drużyna dostawała w tyłek, a ja nie czułem się dobrze. Wtedy prezes podszedł i prosi, żebym jechał z taktycznej. Ja na to, że jestem w kiepskim stanie, że to nie ma sensu, bo i tak nic nam to nie da. On mnie jednak uprosił. Pojechałem i tak przywaliłem, że jak potem w domu na ubikacji siedziałem, to mi się w głowie kręciło. Jak teraz o tym myślę, to prezes nie był poważny. Dwa dni wcześniej człowiek umierał, a on się uparł, żebym jechał w mało ważnym biegu. Miałem wtedy 19 lat. Wtedy, jak pan umierał, to widział pan tunel, światło? - Nie, ale mam kolegów, którzy widzieli. Sławek Tronina opowiadał, że był w stanie śmierci klinicznej po złamaniu kręgosłupa. Mówił, że szedł przez tunel, że był psychicznie spokojny, że już nie ma problemów, że jest luz. A potem wrócił i nie był zadowolony. To samo z Dadosem było. Mówimy o Robercie Dadosie, który trzy razy podejmował próby samobójcze, a ta trzecia była skuteczna. - Tak. Pierwsza próba to było podcięcie żył. To jednak było wołanie o pomoc, bo on to zrobił, widząc, że jego mechanik jest już blisko, że go uratuje. Jak się drugi raz wieszał, to też widział, że żona wraca ze sklepu. Jednak to wtedy, jak go zbudzili, był zły na lekarza. Nie wiemy, co dzieje się z ludźmi, którzy byli jedną nogą na tamtym świecie, ale widać jest to coś, co sprawia, że po powrocie nie są zadowolenia z tego, że tam nie zostali. Kiedyś oglądałem rozmowę nieżyjącego redaktora Miecugowa z księdzem, profesorem astronomii. I on mówił o gwiazdach i planetach, że wyglądają tak, jakby ktoś je w komputerze poustawiał, że wszystko jest na swoim miejscu. Może coś tam jest. Jednak prawdę poznamy dopiero, jak sami się tam znajdziemy. W cztery lata stworzyli potwora. Boi się ich pół Polski Pan kiedyś wychodząc z domu, miał takie przeczucie, że może stać się coś złego? - Nie. Często jednak wychodząc z domu, oglądałem każdy kąt mieszkania, mówiąc do siebie, że to może być ten ostatni raz. Kiedy jednak zamykałem drzwi, to zapominałem. Da się tak? - Tak, ale tego nie zrozumie ktoś, kto nigdy nie jeździł na żużlu. To niebezpieczny sport, gdzie człowiek świadomie żyje w ciągłym zagrożeniu i niepewności. Człowiek liczy się z tym, że może zginąć, bo wielu tego doświadczyło. I ta kostucha chodzi cały czas obok, ale trudno od tego uciec, bo z czasem następuje uzależnienie od tej adrenaliny, którą daje żużel. Stajemy się nałogowcami, którzy lubią ten stan. Wielu kończy karierę i zaczyna im tego brakować. Kiedyś dzwoni do mnie Robert Sawina i mówi, że on chce wrócić. Pytam, po co? Masz kasę, jesteś ustawiony. On na to, że chce wrócić, bo mu adrenaliny brakuje i wrócił. Zrobił to, choć żartowałem, że jak chce adrenaliny, to niech palec wsadzi w imadło i wali wokół młotkiem, bo kiedyś w końcu trafi i zobaczy, jak to jest. A jak pan sobie radzi bez adrenaliny? - Kiedyś miałem problem, bo jechałem na mecz, już nie będąc zawodnikiem i ściskało mnie w żołądku. A od wielu lat mam rower. Dużo jeżdżę, wybieram trudne trasy, to mi pomaga. Czytaj także: Nowa potęga na wschodzie. Sypią milionami