Od dawna planowałem wycieczkę do Heusden-Zolder. Wiedziałem, że najbardziej prestiżowym turniejem dla miejscowej społeczności jest Złoty Kask, rozgrywany pod koniec sierpnia. Można wówczas liczyć na potężną dawkę żużla i kilku zawodników szerzej znanych w Europie. W tym roku był Daniel Gappmaier, Nicklas Aagard, Mika Meijer czy Emil Grondal. To dla Belgów są gwiazdy. Lepszych raczej nie są w stanie na ten moment zaprosić. Tak czy inaczej w Heusden-Zolder jest to wielkie święto. Święto, które według wstępnego terminarza zakładało... 56 biegów! - Nie wiem, czy mi się chce tyle tam siedzieć. To będzie cały dzień - pomyślałem. Spojrzałem na rozpiskę. O 12:30 początek turnieju, w którym obok tzw. main event (głównego turnieju), także zawody grupy narodowej, amatorów, 250 cc, 125 cc oraz sidecarów. Zapowiadało się, że spędzę na stadionie cały dzień. A jeszcze jak zdarzy się jakiś poważny upadek... nawet nie chcę o tym myśleć. Ale postanowiłem zrealizować plan, niech się dzieje co chce. I tak oto w sobotę rano siedziałem już w samolocie. Bez dmuchanych band?! To był szok Tak. To prawda. Na torze w Heusden-Zolder nie ma dmuchanych band. Tor generalnie zbudowany jest w ten sposób, że zamiast znanego nam płotu ma pas trawy, a dopiero następnie bandę, która jest zrobiona z drewna i metalu. Niestety, ten pas trawy w przypadku utraty kontroli nad motocyklem potrafi dodać zawodnikowi przyśpieszenia, o czym w tragiczny sposób przekonał się Grzegorz Knapp, który zginął tam 2014 roku. Nawet ta tragedia nie doprowadziła do poprawy zabezpieczeń na torze. Na szczęście podczas niedzielnych zawodów nie doszło do żadnego poważnego upadku. Za poważny uznałbym taki, który zakończyłby się uderzeniem w tę właśnie bandę. Należy jednak powiedzieć, że zwłaszcza sidecary jeździły bardzo asekuracyjnie, wolniej niż zwykle. Wynikało to po części z krótkiego toru, po części z trudnej nawierzchni, ale przede wszystkim chyba jednak z obawy. Kilka dni temu w Holandii doszło do tragedii w tej właśnie odmianie żużla. Zginął Florian Niedermeier. Ulewa stulecia, a oni to pojechali! Jeszcze w sobotę sprawdzałem prognozy pogody i nie ukrywam, że byłem zaniepokojony. Przewidywały one deszcz, ale nie taki który mógłby zagrozić zawodom, a już na pewno nie zawodom rozgrywanym poza Polską. Nieco uspokoili mnie organizatorzy, którzy stwierdzili że mają informacje wedle których padać nie powinno. Ok, to super. Przecież nie po to przemierzyłem 1200 km, żeby zobaczyć w Belgii deszcz. Ja chciałem zobaczyć żużel. - To sobie k***a zobaczyłem - taka myśl naszła mnie mniej więcej pięć minut po wejściu na stadion. Dosłownie lunęło. Stoisko gastronomiczne uginało się pod ciężarem gromadzącej się na dachu wody. Pozamiatane, przecież tor pływa. Nawet oni tego nie zrobią. Popytałem kilku miejscowych o ich opinię na temat szans rozegrania turnieju. Wszyscy zgodnie mówili: będzie ciężko. Pogodziłem się z losem, choć byłem potwornie wściekły. Traktory w ruch, żużlowcy na tor! W zasadzie równo z końcem deszczu nad torem pojawiło się słońce. Wyglądał on jednak jak po przejściu tsunami. Chyba nie widziałem jeszcze takiej ilości wody na torze żużlowym. Ku mojemu zdziwieniu, nikt niczego nie odwołał. Na torze pojawił się ciężki sprzęt. Traktory najpierw zepchnęły wodę na murawę, a następnie przemieszały warstwę mokrą z warstwą suchą, będącą pod spodem. To dało kapitalny efekt, bo w ciągu 30-40 minut doprowadzono tor do stanu pozwalającego na jazdę. A Konarskiego doprowadzono do euforii. - Da się jechać. Na dole jest super. Pojedziemy, stary - mówił mi Daniel Gappmaier, w zasadzie faworyt zawodów i ich zwycięzca sprzed roku. Odjechano w zasadzie pełen turniej, 41 biegów. Tor spisał się świetnie, nie było żadnego zagrożenia. A wszystko to po potężnej ulewie, która polski obiekt zamknęłaby na jakiś tydzień. Spędziłem na stadionie chyba z pięć godzin, ale byłem szczęśliwy. Wyprawa do Belgii to naprawdę spore wyzwanie logistyczne, więc jechać tam i nie obejrzeć zawodów byłoby fatalnym uczuciem. Dlaczego u nas tak nie można? Mimo potężnej ulewy, w Heusden-Zolder nikt nie odmawiał ścigania, a zawodnicy sami nawet brali się za przygotowanie toru. Organizatorzy także nawet przez chwilę - jak się później okazało - nie pomyśleli o odwołaniu turnieju. Tor wyglądał jak pobojowisko, dla mnie nie było w ogóle szans, by to rozegrać. Ale wystarczy kilkadziesiąt minut i odrobina dobrej woli. Ściganie było bardzo dobre, a przede wszystkim bezpieczne. A w Polsce? Mamy idealne, wygładzone tory, na których - co za paradoks - dochodzi do licznych kontuzji. Mamy dmuchane bandy, które potrafią narobić więcej szkody niż pożytku. Ale przede wszystkim mamy zawodników, którzy chyba jednak zbyt często kwestionują stan toru. Nie zawsze do pracy idzie się w idealnych warunkach.