Gdy jako 24-latek dostajesz od lekarzy informację o tym, że nigdy więcej nie wrócisz do tego, co kochasz, a do tego możesz mieć problemy ze zwykłym codziennym funkcjonowaniem do końca twoich dni, można się załamać. Są jednak ludzie o tak silnym i niezłomnym charakterze, że nawet taka diagnoza nie będzie w stanie ich zniechęcić do walki o powrót w swoje miejsce. Do takich ludzi należy Todd Wiltshire, któremu po fatalnym upadku w 1992 roku groziło nawet kalectwo, a tymczasem po pięciu latach wrócił na tor i zdobył jeszcze wiele trofeów, zarówno w rywalizacji ligowej, jak i reprezentując swój kraj na arenie międzynarodowej. Blondwłosy żużlowiec rozpoczął ściganie w 1986 roku, kiedy to pokazywał się głównie w australijskich zawodach i tam nie było dla niego większych szans na rozwój. Szybko trafił więc do Anglii, startował w barwach Wimbledon Dons, a później Reading Racers. Było u niego widać spory potencjał i niemal pewne było, że któregoś dnia znajdzie się w światowej czołówce. Stało się to jednak znacznie szybciej niż ktokolwiek przypuszczał. W 1990 nieoczekiwanie zaszokował środowisko podczas finału IMŚ Bradford. Był rewelacją zawodów i został trzecim żużlowcem świata. Przegrał tylko z wielkimi: Perem Jonssonem i Shawnem Moranem. Podczas tych zawodów pokonał samego Hansa Nielsena, co było oczywistym zwiastunem tego, że wkrótce Wiltshire włączy się do bezpośredniej walki o indywidualne mistrzostwo świata. Chwilę później został także parowym wicemistrzem świata, gdy startował w duecie z Leighem Adamsem, innym bardzo obiecującym Australijczykiem z tamtych czasów. W ogóle kariery Wiltshire'a i Adamsa na ich początkowym etapie szły bardzo równomiernie i trudno było ocenić, kto jest lepszy. Obaj zdradzali wyraźny talent do czarnego sportu i kwestią czasu było, aż któryś zostanie mistrzem świata. Todd jednak dwa lata później po swoim wielkim sukcesie przeżył dramat. Podczas styczniowych zawodów w Adelajdzie zaliczył fatalny upadek, który skończył się poważną kontuzją kręgosłupa. Miał już nigdy nie wrócić do żużla i skupić się na tym, by po prostu żyć normalnie. Wiltshire absolutnie jednak nie zamierza słuchać lekarzy. Znalazł sobie około żużlowe zajęcie: był mechanikiem i menedżerem Marvina Coksa. W międzyczasie prowadził żmudną i długotrwałą rehabilitację, ale nikt nie spodziewał się, że wróci na tor. Mijały bowiem lata, a Wiltshire nie jeździł. W 1997 roku niemożliwe stało się możliwe. Po pięciu latach od katastrofalnej kontuzji, Todd wrócił na tor. Do żużla wszedł "z drzwiami", bowiem od razu został mistrzem Niemiec (startował wówczas z tamtejszą licencją), a następnie wygrał mistrzostwa swojego kraju. Szybko dołączył do elity z cyklu Grand Prix i znowu mógł ścigać się z najlepszymi na świecie. W 2000 roku wygrał finał interkontynentalny i już rok później walczył o najwyższe laury. Tempo powrotu do jazdy na wysokim poziomie w przypadku Wiltshire'a było niesamowite. Brylował też w polskiej lidze, gdzie najwięcej dał bydgoskiej Polonii. Jego czteroletni pobyt w klubie skończył się czterema medalami: złotymi (2000, 2002) i brązowymi (2001, 2003). Dla klubu był niezwykle solidnym wsparciem, nie schodził poniżej pewnego poziomu, a w wielu meczach był nawet jednym z liderów, obok Golloba, Lorama czy Protasiewicza. Kibice Polonii pamiętają też jego poświęcenie dla klubu, co w przypadku obcokrajowców nie jest zbyt często widywane. Kiedyś upadł w turnieju GP, a mimo tego nie odpuścił jazdy w meczu ligowym dzień później. Tak go bolało, że w drodze na mecz gryzł krzesło, wyrywając w nim sporą dziurę. W ogóle lata 2000-2003 były dla Wiltshire'a czymś niesamowitym, bo oprócz powrotu do Grand Prix, czterech medali Drużynowych Mistrzostw Polski, święcił także sukcesy z kadrą narodową podczas pierwszych edycji Drużynowego Pucharu Świata. Zdobył dwa złota (2001, 2002) oraz srebro (2003). Przy każdym z tych medali miał duży udział. Dorobek niebywały, biorąc pod uwagę, że mówimy o człowieku, który miał być niepełnosprawnym. Hart ducha pozwolił mu jednak wrócić do realizacji marzeń i w zasadzie można powiedzieć, że został zawodnikiem spełnionym. Jedyną w zasadzie wadą Australijczyka była jego wyraźnie słabsza dyspozycja u progu każdego niemal sezonu. W ostatnim roku startów w Bydgoszczy po kilku kolejkach dostał już w zasadzie ultimatum, bo prezentował się naprawdę kiepsko. Zaczął lepiej punktować, ale tak czy inaczej po sezonie 2003 pożegnał się z klubem. I tak na dobrą sprawę powoli żegnał się już także z karierą. Miał 35 lat, więc jak na żużlowca jeszcze nie tak wiele. Z Wiltshire'a jednak wyraźnie uszło powietrze i wyglądał na nieco zdemotywowanego. Postanowił zjechać z żużlowej sceny i choć później jeszcze wrócił na chwilę, nie przypominał siebie z dawnych lat. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sp</a><a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">rawdź</a>