Jeden z prezesów mówi nam wprost, że dla niego klasa 250cc nie ma sensu. Bo koszty urosły na potęgę, a nie ma żadnej gwarancji, że młody chłopak, który przejdzie przez ten system, zostanie świetnym żużlowcem. Jak był miniżużel, to drenowane były kieszenie rodziców Jak był miniżużel i żużel, to wszystko było tanie i jasne. Dzieciaki jeżdżące na miniżużlu utrzymywali głównie rodzice. Oni też pełnili rolę kierowców i mechaników. Klub przy zerowych lub niewielkich kosztach dostawał w zasadzie gotowy produkt. Jasne, każdy z tych chłopaków po miniżużlu musiał jeszcze, w zależności od skali talentu, pojeździć rok, czy dwa, żeby sprawdzić, czy się nadaje. Do kosztów z tym związanych już się jednak przyzwyczajono. Trzy lata jazdy w 250cc oznaczają jednak dodatkowe i to niemałe wydatki. Nasz prezes mówi, że zawody miniżużla odbywały się w weekendy, dzięki czemu rodzice mogli się poświęcić w 100 procentach. Mieli czas. Imprezy w klasie 250cc są w tygodniu, więc pracujący rodzice już nie mogą aż tak bardzo się temu poświęcić. Dodatkowa klasa wymusiła na klubach rozszerzenie sztabów szkoleniowych i mechaników. Jeśli dotąd tych ostatnich wystarczało dwóch, trzech, tak teraz nawet czterech jest za mało. A każdy mechanik na etacie to około 150 tysięcy złotych rocznie po stronie kosztów. Kluby nagle muszą wydawać setki tysięcy złotych Jeśli do tego dołożymy sprzęt, to roczne wydatki na jednego takiego zawodnika mogą przekroczyć nawet i 200 tysięcy złotych. Dużo zważywszy na fakt, iż nie wiadomo, czy ta inwestycja się zwróci. Nic dziwnego, że niektórzy chcieliby powrotu starego. Kiedy jednak pytamy trenerów, to mówią oni wprost, że ta nowa piramida szkolenia, to optymalne rozwiązanie. Tacy szkoleniowcy, jak Stanisław Chomski już 20 lat temu domagali się tzw. etapu pośredniego, bo przeskok z miniżużla do żużla był jednak sporym ryzykiem. Dołożenie klasy 250cc pozwala młodym zawodnikom oswoić się z mocą i lepiej przygotować się do jazdy na dużym motocyklu. Nowa klasa, to więcej etatów, ale i też szansa na zarobek Trenerzy przyznają: to kosztuje, i to sporo, ale tego nam trzeba. Dlatego kluby muszą zacisnąć zęby i płacić. Za sztab trenerski złożony z czterech, czy pięciu osób oraz za minimum czterech, pięciu mechaników. Ci, którzy będą mieli trochę szczęścia, mogą jednak na tym całkiem nieźle zarobić. Bo kto dziś nie chciałby Maksymilana Pawełczaka, a to przecież jeden z beneficjentów wprowadzenia silników 250cc, gwiazda tej klasy. A jeśli dla kogoś jest za drogo, to zawsze może próbować ograniczać koszty, kupując silniki polecone przez trenera kadry Rafała Dobruckiego, które nie mają wielkiej mocy, a to ogranicza serwisy, a co ważniejsze: wydłuża ich żywotność.