Kiedyś Cardiff to było wielkie, niepodważalne święto speedwaya i zdecydowanie najważniejsza runda w kalendarzu. Stadion po brzegi wypełniał się kibicami, a ponad 50 tysięcy gardeł krzyczących w tym samym czasie robiło wrażenie. To jednak raczej już nie wróci. Od kilku lat obserwujemy zdecydowany spadek zainteresowania zawodami w stolicy Walii, choć te nadal robione są z wielką pompą. Bardzo dba się, by było to show. Ludzie jednak przychodzą coraz mniej licznie. I bardzo rzuca się to w oczy. Trudno było uzyskać od organizatorów oficjalną informację dotyczącą frekwencji na sobotnich zawodach. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że w Cardiff było jakieś 20-25 tysięcy ludzi. Później podano, że było ich 30. To już bez większego znaczenia. Ten stadion pomieści ponad dwa razy tyle i puste trybuny są widokiem bardzo przykrym. Za najlepszych lat zajęte były nawet te dolne rzędy o bardzo słabej widoczności. Teraz hulał tam wiatr, nie było żywej duszy. To była klęska, ale oni dalej będą tam robić Grand Prix Mimo wielu plotek o możliwej rezygnacji z Cardiff minimum na jakiś czas, już w niedzielę oficjalnie poinformowano o tym, że w sierpniu 2024 ponownie zobaczymy tam najlepszych zawodników na świecie. Tym samym obawy dużej części kibiców zostały rozwiane (jest duża grupa fanów, którzy jeszcze w Cardiff nie byli i chcą to zrobić w najbliższej przyszłości). Minimum jedna jeszcze szansa na "zaliczenie" tego toru będzie. I to już za nieco ponad jedenaście miesięcy. Wpływ na kiepską frekwencję może mieć słabsza niż oczekiwano postawa Brytyjczyków. Co prawda trio Bewley-Lambert-Woffinden to ścisła, światowa czołówka, ale żaden na ten moment nie jest w stanie rywalizować ze Zmarzlikiem. Najbardziej zawodzi Bewley, który rok temu wygrywając turnieje dał nadzieję na to, że do walki z Polakiem jest już gotowy. A teraz jest o krok od tego, by znaleźć się poza czołową szóstką, co nie da mu utrzymania. Z pewnością może jednak liczyć na stałą dziką kartę.