Stadion Olimpijski w sobotni wieczór wreszcie wypełnił się po brzegi. Po katastrofie frekwencyjnej w półfinałach oraz w barażu, wreszcie mogliśmy poczuć atmosferę wielkiego żużlowego święta. Fani liczyli oczywiście na happy-end czyli triumf podopiecznych Rafała Dobruckiego. Ci mieli jednak godnych rywali, bo Brytyjczycy, Duńczycy oraz Australijczycy posiadali w swoich składach naprawdę wiele zacnych nazwisk. Od mocnego uderzenia rozpoczęli reprezentanci Zjednoczonego Królestwa. Tai Woffinden i spółka błyskawicznie wysforowali się na prowadzenie i początkowo nie było u nich słabych punktów. Pierwsza seria dla żużlowców Olivera Allena oraz Simona Steada okazała się niemal perfekcyjna, ponieważ plecy rywali oglądał tylko niedoświadczony Tom Brennan. Początek "Biało-Czerwonych" wyglądał zupełnie odwrotnie i zapowiadał nadchodzącą katastrofę. Zupełnie siebie nie przypominał Bartosz Zmarzlik, a ponadto prędkością nie imponowali pozostali jego koledzy. Na szczęście sytuacja wraz z każdym kolejnym wyścigiem stopniowo się poprawiała, aż wreszcie udało się Polakom prześcignąć wyżej wspomnianych Brytyjczyków i doprowadzić do nerwowej końcówki. W niej do dwóch prowadzących ekip zbliżyli się jeszcze Duńczycy oraz Australijczycy i przed biegami nominowanymi tak naprawdę każdy uczestnik wielkiego finału mógł zgarnąć złoty medal. Trener Rafał Dobrucki postanowił wtedy zagrać va banque i dokonał pierwszej zmiany. Patryka Dudka zastąpił Janusz Kołodziej, który nie podołał wyzwaniu i ukończył siedemnasty wyścig na ostatnim miejscu. Wpadkę wychowanka Unii Tarnów swoją skuteczną jazdą błyskawicznie zatuszowali Dominik Kubera oraz Bartosz Zmarzlik, dzięki czemu do decydującej gonitwy gospodarze przystąpili z jednym "oczkiem" zapasu nad drugimi Brytyjczykami. Maciej Janowski musiał więc tylko albo aż pokonać Roberta Lamberta. Ulubieniec wrocławskiej publiczności rozkręcał się z okrążenia na okrążenie i choć nie popisał się dobrym startem, to szybko zabrał się w pogoń za rywalem. Decydujący atak kapitan Betard Sparty przeprowadził w samej końcówce wyścigu. Zakończył się on sukcesem, a cały stadion momentalnie eksplodował z radości. Sukces długo celebrowali również nasi reprezentanci, którzy w pewnym drżeli nawet o podium. Ekipa Rafała Dobruckiego zastosowała się jednak do legendarnego powiedzenia Leszka Millera i po raz kolejny udowodniła, że przenigdy nie należy jej lekceważyć. Podium uzupełnili Brytyjczycy oraz Australijczycy. Zrezygnowany trofeum odbierał zwłaszcza Robert Lambert. 25-latek świadomy był bowiem tego, jak wielka szansa przeszła mu koło nosa. Kolejny Drużynowy Puchar Świata zostanie rozegrany najprawdopodobniej za trzy lata.