Piątkowe spotkanie Falubazu z Orłem Łódź wzbudzało mieszane nastroje. Kibice przyzwyczajeni do wielu porażek w tym sezonie w piątek spodziewali się kolejnej przegranej i tym samym smutnego zakończenia sezonu. Już sama godzina rozpoczęcia meczu spowodowała to, że na stadionie niestety pojawiło się niewielu sympatyków czarnego sportu. Tak wczesna pora to oczywiście efekt tego, że klub nie naprawił jeszcze oświetlenia, które zostało uszkodzone rok temu. Teraz w sierpniu dni są niestety coraz krótsze i widzimy efekty. Szkoda, że jest jak jest, bo moim zdaniem przy sztucznym świetle każde widowisko ma swój dodatkowy urok. Pokazały to chociażby rozegrane w niedzielę pojedynki w Toruniu oraz we Wrocławiu. Nie dość, że oglądaliśmy piękne ściganie, to wynik trzymał w niepewności do ostatnich wyścigów. To było piękno sportu w profesjonalnym wydaniu. Nowoczesne stadiony, komplety na trybunach oraz świecące motocykle w blasku jupiterów. Nawet różnicę robiła zadbana, zielona trawa, ale to jest właśnie Ekstraliga. Te mecze przeszły do historii Jeszcze raz to powtórzę - oba widowiska były wspaniałe. Największe gratulacje należą się z tej okazji całej gorzowskiej ekipie i przede wszystkim trenerowi Stanisławowi Chomskiemu. Pomimo ogromnego osłabienia i jazdy bez trzech podstawowych zawodników udało mu się tak poprowadzić drużynę, że do końca miała nawet ona szansę na zwycięstwo. Przypomina mi to 2015 rok, kiedy też do Torunia przyjechał Falubaz bez kontuzjowanego Jarosława Hampela oraz z Grzegorzem Walaskiem, który poturbował się po swoim pierwszym biegu i już więcej nie pojawił się pod taśmą. Prowadzący wówczas zespół Jacek Frątczak tak żonglował dostępnymi podopiecznymi, że mając trzech zdrowych zawodników potrafił do końca męczyć gospodarzy, by ostatecznie zdobyć cenny punkt bonusowi i przegrać zaledwie kilkoma "oczkami". To jest naprawdę wielka umiejętność, by nie popełnić żadnych błędów i maksymalnie wykorzystać wszystkie możliwe opcje. Kiedyś perfekcyjnie zrobił to Jacek Frątczak, a w ubiegłą niedzielę Stanisław Chomski. Czapki z głów. Prezesi też nie mogą spać po nocach Wczoraj kamera pokazywała też parę razy prezesów klubów. Widać było na ich twarzach wielkie emocje i zarazem napięcie. Mimo, że to tylko sport, to dobrze pamiętam kiedy walczy się najpierw o awans, a potem o medale. Nerwy na początku zawsze są przeogromne, ale gdy się uda zawsze przychodzą niezapomniane chwile radości. Cały czas przed oczami mam chociażby prezesa Sparty Andrzeja Rusko, który po czternastym biegu finału z Motorem Lublin uniósł kciuk w geście triumfu. Już nawet nie wyobrażam sobie jak to wszystko musiała przeżywać jego żona - Krystyna. Wielokrotnie bowiem widziałem jak leciały jej łzy, kiedy jej drużyna przegrywała. Kolejne wielkie emocje szykują się już za tydzień. Mam zaproszenia na mecze rewanżowe i wiem, że gdziekolwiek pojadę, to muszę szykować się na konkretne widowisko. Widowisko pełne dobrego ścigania w blasku reflektorów, przy pełnych trybunach i na pięknych stadionach. Czytaj też:Puściły mu hamulce. Wskazał winnych dramatu kolegiOto sekret ich sukcesu. To może dać im awans