Wojciech Kulak, Interia: Twój początek sezonu nie należał się do tych z gatunku wymarzonych. W PGE Ekstralidze otrzymałeś zaledwie jedną szansę i to na wyjeździe. Potem zaś zostałeś wypożyczony do pierwszoligowego ROW-u Rybnik. Czy w związku z tym masz jakiś żal do klubu z Ostrowa? Nicolai Klindt, zawodnik ROW-u Rybnik: - Absolutnie nie. Zostawiłem to wszystko daleko w tyle i nie zawracam sobie tym głowy. Teraz skupiam się na zupełnie innych rzeczach. Wracając na moment do tego tematu, klub podjął taką a nie inną decyzję, więc muszę się z nią pogodzić. Oczywiście chciałbym pojechać w większej ilości spotkań, jednak z drugiej strony w Toruniu zdobyłem cztery punkty, które najwidoczniej nie wystarczyły na utrzymanie miejsca w składzie. Gniewać się nie zamierzam, bo w Ostrowie spędziłem fantastyczne cztery lata, których nigdy nie zapomnę. Na treningach między tobą a Oliverem Berntzonem była jakaś rywalizacja? Walczyliście o to, kto uzyska lepszy czas? - Zdecydowanie nie, bo też nie temu służą treningi. Walczyliśmy ze sobą, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, jedynie przy okazji sparingów, ponieważ każdy chciał na nich wypaść jak najlepiej i zyskać uznanie w oczach trenera. Jeżeli mogę zatrzymać się jeszcze na chwilę przy treningach, to też nie mieliśmy ich zbyt wiele. Często w ich organizacji przeszkadzała nam niestety zła pogoda, a jeszcze wcześniej niezbędne prace modernizacyjne na obiekcie. Po tym co się stało w Ostrowie zamierzasz jeszcze kiedykolwiek podpisać w przyszłości kontrakt z drużyną która posiada poza tobą aż dwóch seniorów spoza Polski? Fakty z reguły są brutalne - zazwyczaj jeden zawodnik jest zmuszony odejść do innego zespołu. - Po wszystkim zawsze łatwo powiedzieć sobie "mogłem zrobić coś inaczej". Już kiedyś w swojej karierze również byłem w podobnej sytuacji i wówczas postanowiłem sobie, że nigdy więcej, że nie mam zamiaru walczyć o miejsce w składzie. W tym roku jednak było trochę inaczej. Arged Malesa Ostrów wraz ze mną awansowała w końcu do PGE Ekstraligi, więc chciałem się sprawdzić i jednocześnie spełnić marzenie o powrocie do tych elitarnych rozgrywek. No ale cóż, w życiu nie zawsze mamy to, co chcemy. Za to w Rybniku wyglądasz jak żużlowiec z innej planety. Co prawda w pierwszym meczu nie było jeszcze dwucyfrówki, ale w kolejnych spotkaniach otarłeś się już o perfekcję. Skąd taka nagła poprawa wyników? - Ten pierwszy mecz był jaki był chociażby dlatego, że wciąż odczuwałem wtedy skutki kontuzji barku, której nabawiłem się parę tygodni wcześniej. Poza tym nie wybrałem wówczas odpowiedniego silnika. Myślałem, że będzie on pasował do warunków na torze, lecz troszkę się przeliczyłem. W kolejnych starciach wytypowałem jednak odpowiednie jednostki i jak widać efekty przyszły natychmiastowo. Poza tym z moim barkiem z dnia na dzień jest coraz lepiej, a to też ma niebagatelne znaczenie. Jak współpracuje ci się z nowymi kolegami? Udało ci się już znaleźć z nimi wspólny język pomimo dołączenia do drużyny w trakcie trwania sezonu? - Wszyscy dogadujemy się wzorowo i chyba zresztą widać to po ostatnich wynikach. Też nie jest to tak, że dołączyłem do całkowicie nieznanych mi osób. Chociażby od wielu lat bardzo dobrze znam się z Grzegorzem Zengotą. Z Krystianem Pieszczkiem jeździłem już razem w Danii, a Andreas Lyager to przecież mój rodak. Patryk Wojdyło również wydaje się mega w porządku facetem. Jest u nas widoczny team spirit, a to w połączeniu z naszymi umiejętnościami może dać naprawdę fajny efekt. Co warto zaznaczyć, nie jest to twój pierwszy raz w Rybniku. Czy po tych dziesięciu latach przerwy domowy obiekt uległ jakimś zmianom i coś co działało kiedyś nie działa już teraz? - Zanim wróciłem po dekadzie przerwy, to kształt toru był tu chyba zmieniany ze dwa razy. Pasowało mi tu niezależnie od geometrii, ale jeśli mam być szczery, to wolę obecne warunki, ponieważ teraz jest zdecydowanie więcej fajnych ścieżek, dzięki którym można o wiele łatwiej wyprzedzać, a chyba to najbardziej kochamy w tym sporcie. Po zawieszeniu Siergieja Łogaczowa mówiło się o tym, iż ROW Rybnik może drżeć o utrzymanie. Teraz jednak po remisie z Abramczyk Polonią Bydgoszcz rosną apetyty na coś znacznie większego. Myślisz, że przy dobrych wiatrach walka o awans do PGE Ekstraligi jest realna? - Nie można patrzeć tylko i wyłącznie na nazwiska. Przykładu nie trzeba szukać wcale daleko, bo sam rok temu wraz z Arged Malesą zrobiliśmy wszystkim papierowym faworytom niemałego psikusa. Zanim dołączyłem do ROW-u już mówiłem, że to drużyna na awans do fazy play-off. Teraz oczywiście to podtrzymuję, jednocześnie dodając, iż stać nas nawet na finał. Aby to stało się możliwe, każdy z nas musi dać z siebie sto procent. Co prawda po drodze przydarzyła się nam domowa porażka z Cellfast Wilkami Krosno, ale można uznać to za wypadek przy pracy. Niech to będzie dla nas nauczką na przyszłość. A jak na razie współpracuje się tobie z Krzysztofem Mrozkiem. W środowisku krążą różne opinie na temat tego prezesa. Jedni go kochają, a drudzy wręcz przeciwnie. - Jak na razie nie mam powodów do narzekania. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Co prawda czasem odwiedza nas w parkingu, ale po pierwsze ja nie mam z tym problemu i po drugie - nie wywiera on na nas niepotrzebnej presji. Pan Krzysztof zawsze jest bardzo spokojny i stara się byśmy my czuli się równie dobrze. Na zakończenie trochę zmienię temat. Po ostatnich wydarzeniach w lidze duńskiej nie boisz się tam startować? W środę spotkanie w szpitalu z paskudnymi kontuzjami skończyli Nicki Pedersen i Rene Bach. Jeden ma dziurę w płucu, a drugi złamane udo. Mam być szczery? Ależ oczywiście. Dziwne pytanie! Co ty widzisz takiego złego w duńskiej lidze? Rok temu może był tam tylko jeden poważny upadek, w którym ucierpiał Linus Sundstroem. Pozostałe kraksy nie wynikają z przygotowania nawierzchni, tylko z sytuacji torowych. Przywołałeś wypadek Nickiego Pedersena i Rene Bacha. Oni po prostu poszli na łokcie w pierwszym łuku i wylądowali na dmuchawcach. Podobne rzeczy dzieją się w innych krajach. Dlatego nie boję się jeździć w Danii. Tu nie ma niczego niebezpiecznego. Teraz już totalnie zostawimy czarny sport i przejdziemy do tematu równie przyjemnego. Jak ty, zapalony kibic Liverpoolu nastawiasz się na ostatnią kolejkę Premier League? Uda się na ostatniej prostej wyprzedzić Manchester City? W ogóle dla ciebie to będzie zwariowana niedziela, bo najpierw czeka cię mecz w Gdańsku a potem trzymanie kciuków za kapelę Jurgena Kloppa. - Zapowiada się naprawdę wymagający dzień. Mam nadzieję, że najpierw wygramy my a potem Liverpool zagra swoje z Wolverhampton. Liczę też na to, iż Aston Villa urwie punkty Manchesterowi City co przy wygranej The Reds oznaczałoby oczywiście zdobycie tytułu mistrzowskiego. Twoim zdaniem poczwórna korona jest możliwa? Bukmacherzy chyba coraz bardziej zaczynają się niepokoić, bo kursy maleją właściwie z dnia na dzień. - Haha, no cóż. Tak! Wierzę w to bardzo mocno. Real Madryt nie raz pokazał w tym roku, że jest piekielnie silny, więc w Paryżu czeka nas naprawdę ciężki wieczór. Jakby wcześniej udałoby się zgarnąć tytuł (marzy mi się wygrana z Wolverhampton i remis 1:1 City z Aston Villą), to nasza kapela do stolicy Francji wybierze się podwójnie zmotywowana.