13 maja 2012. Wrocław. Trzeci bieg spotkania Betard Sparty z PGE Marmą Rzeszów. Zamieszanie na wyjściu z pierwszego wirażu trzeciej gonitwy. Jadący na końcu stawki Lee Richardson zahacza o tylne koło Tomasza Jędrzejaka, traci równowagę i z impetem wpada w drewnianą bandę. Na tor wyjeżdża karetka, zawodnik udaje się do szpitala narzekając na ból nogi. Ot, kolejny dzień w pracy żużlowca. Każdy z nich wyśmienicie zna specyficzny zapach szpitalnego korytarza i dobrze wie jak wygląda wnętrze ambulansu. Zawody trwają dalej, gospodarze odnoszą pewne zwycięstwo. - Początek sezonu nie jest dla nas zbyt dobry, musimy koniecznie coś zmienić. Trudno powiedzieć coś o torze, był taki sam dla obu ekip. Mimo wszystko po upadkach w ostatnich biegach gołym okiem widać było, że jest bardzo niebezpieczni - tłumaczy Sportowym Faktom Dariusz Śledź, ówczesny szkoleniowiec Marmy. Rzeszowscy kibice udają się z powrotem na Podkarpacie. W ich pogawędkach dominuje temat słabszej formy drużyny, o Richardsonie mówią niewiele. Każdy z nich widział wszak w życiu dziesiątki groźniejszych karamboli. Powszechny dostęp do Internetu w telefonach komórkowych? To jeszcze nie te czasy. Pierwsze tragiczne informacje docierają do autokarów poprzez SMS-y. Najpierw "jest źle", potem "muszą go operować", w końcu "Lee Richardson nie żyje". Wiadomości rozchodzą się po całej Polsce, jednak wyłącznie w drugim obiegu. Media długo nie dowierzają plotkom, wiszą na słuchawce szpitalnego rzecznika. Ten po dłuższym czasie potwierdza tragiczne wieści. Lee Richardson odszedł niespodziewanie 33-latek miał rozległe obrażenia wewnętrzne, które lekarze wykryli zdecydowanie zbyt późno. Na stole operacyjnym zaciekle walczono o jego życie, ale tego wyścigu Richardsonowi nie udało się już wygrać. Żona straciła męża, córki ojca, a środowisko żużlowe jednego z najlepszych wyspiarskich zawodników w XXI wieku - najlepszego juniora świata w sezonie 1999, medalistę Drużynowego Pucharu Świata, byłego uczestnika cyklu Grand Prix i drużynowego mistrza Polski z Polonią Piła, który nad Wisłą reprezentował również barwy drużyn z: Grudziądza, Zielonej Góry, Wrocławia, Lublina i Częstochowy. W każdym z tych miast z miejsca stawał się ulubieńcem kibiców. Imponował im uśmiechem, pogodnym charakterem, pracowitością, a przede wszystkim efektownym stylem jazdy. Od początku jasnym było, że jego tragedia wywoła spore konsekwencje w środowisku. Przed feralną gonitwą uważano śmiertelne wypadki na polskich torach za archaizm, bajkę dla niegrzecznych dzieci. Czarny sport pod biało-czerwoną flagą wchodził w erę profesjonalizacji, przywiązywano sporą wagę do środków bezpieczeństwa, wszystkie łuki okalano dmuchaną bandę absorbującą uderzenia, lecz zrezygnowano przy tym z montowania ich na prostych. Richardsson uderzył w płot o kilka metrów za daleko, by wpaść w miękką poduchę. Skandal w Gorzowie Nikt nie spodziewał się jednak skali skandalu, jaki wybuchł nad trumną Brytyjczyka. Gdy informacje o jego odejściu trafiły do Gorzowa, na Stadionie imienia Edwarda Jancarza trwała derbowa potyczka z Falubazem Zielona Góra. Prowadzący spotkanie Marek Wojaczek udał się na naradę do parku maszyn, podczas której zdecydowano, by nie przerywać zawodów. Z takim wyborem nie zgadzali się nie tylko kibice przed telewizorami, ale i komentatorzy Telewizji Polskiej. Rafał Darżynkiewicz i Krzysztof Cegielski oddali hołd Richardssonowi poprzez odejście od mikrofonów. Odbyły się dwa wyścigi, przed kolejnym pod taśmą ustawili się tylko gospodarze. Na stadionie wrzało od emocji. Kibice Stali głośno nakazywali żużlowcom wyjazd na tor, zaś sztaby obu drużyn szukały sposobu na zakończenie zawodów zgodnie z literą przepisów. Wojaczek straszył walkowerami i odbieraniem licencji, ale ostatecznie ugiął się i zdecydował przerwać zawody. Awanturę w parkingu - za pośrednictwem telewizorów - śledziły dziesiątki tysięcy Polaków. Cały kraj wysłuchiwał symfonii dezorientacji, żenujących kłótni i kompromitujących wyzwisk. Ostatecznie arbiter zdecydował się wreszcie na przerwanie meczu. Dziś grób Richardsona budzi już wyłącznie jednoznaczne emocje - żal, smutek i bezsilność. Jego mogiła powinna przypominać nam o tym, co stanowi esencję czarnego sportum - nie lukratywne kontrakty czy kibicowskie wojenki, a ryzyko podejmowane przez wszystkich chłopaków ścigających się na motocyklach bez hamulców ku uciesze gawiedzi.