Polski mistrz świata generalnie nigdy nie był orłem, jeśli chodzi o moment startowy. Kiedyś powodowało to porażki w wielu prestiżowych zawodach, w których Zmarzlik był faworytem. Od kilku lat jednak starty bardzo mu się poprawiły, a nawet gdy nie wyjdzie mu to jakoś świetnie, tak czy inaczej jest w stanie przeważnie załatwić temat na pierwszym łuku. Bardzo rzadko wychodzi spod taśmy ostatni, ale miniony weekend miał gorszy, jeśli chodzi o ten element. Zarówno w sobotę w Malilli, jak i w niedzielę w Pile, Bartosz startował raczej średnio. Oczywiście z racji bycia wielkim zawodnikiem, tak czy inaczej dużą część swoich biegów kończył z przodu. Wiemy jednak, że często ci którzy muszą przebijać się na trasie, są narażeni na upadki najbardziej. Zwłaszcza ci nieodpuszczający żadnej okazji, tak jak Zmarzlik właśnie. On wjedzie bez zawahania w stykowe miejsca. Mistrz leżał dwa razy w 24 godziny W sobotę w Malilli Bartosz Zmarzlik zahaczył o Jacka Holdera i niebezpiecznie uderzył w bandę na drugim łuku. Chwilę leżał na torze, sprawdzał zapewne czy wszystko z nim w porządku. Szybko się podniósł, zawodów nie wygrał, ale i tak ma praktycznie w kieszeni tytuł mistrza świata po raz kolejny. Dawno jednak Zmarzlik nie miał tak brzydko wyglądającego zajścia, mimo że finalnie nic mu się nie stało. W niedzielę podczas drugiego finału Indywidualnych Mistrzostw Polski w Pile Zmarzlik znów się przewrócił, gdy w pierwszym łuku nie chciał wjechać w Oskara Fajfera. Tam nie wyglądało to aż tak groźnie, ale znów mocno wpadł w bandę. Tym samym Zmarzlik zaliczył dwa upadki w niespełna dobę, co rzadko mu się zdarza. W ogóle on bardzo rzadko upada. Widać jednak, że mimo braku praktyki w takich sytuacjach, tak czy inaczej wie co robić.