Dariusz Ostafiński: Napisał pan na Facebooku, że zamyka swoje studio Seagull Tattoo. Definitywnie? Maciej Fludziński, tatuażysta gwiazd sportu, fan żużla: Tak. To przez kłopoty z sercem? - Przede wszystkim. Nie mogłem się też dogadać z właścicielami lokalu, w którym było studio, ale o tym nie chcę mówić. Problemy z sercem były głównym powodem. Co się stało? - Dostałem od lekarzy diagnozę, że zostało mi czternaście dni życia. Przekazano mi informację o frakcji wyrzutowej lewej komory serca i dziesięciu procentach wydolności. Byłem jedną nogą po drugiej stronie. Dalej łapię zadyszkę. Także wtedy, gdy rozmawiam, a ja ogólnie gaduła jestem. Jednak po kolei. Wtedy, gdy postawiono mi diagnozę, lekarz powiedział, żebym załatwił wszystkie ziemskie sprawy. Osiwiałem, zadzwoniłem do koleżanki z zakładu pogrzebowego. Niepotrzebnie. - Kiedy wychodziłem ze szpitala, te czternaście dni zamieniły się w trzy miesiące. Lekarze postawili sprawę jasno, że jak nie zrobię przeszczepu, to dają mi trzy miesiące. Żyję już osiem miesięcy, choć przeszczepu nie chciałem i nie zrobiłem. To jak się panu udało? - Tabletki i wiara innych ludzi mi pomogły. Tylko tyle? - Rzuciłem też palenie. Po 33 latach. Mój tryb życia też się mocno zmienił. To, co było przed szpitalem, a to, co jest teraz, to jest niebo a ziemia. Ja już jednak nastawiłem się psychicznie na śmierć. Pomyślałem sobie ok, bo przynajmniej zobaczę mamę i tatę, dowiem się, co tam u nich. To strasznie ryje głowę. Mam na myśli tę informację o czternastu dniach życia. Dlaczego nie chce pan przeszczepu? - Nerkę bym dał sobie przeszczepić, ale serce jest dla mnie siedliskiem rzeczy ważnych. To jest jak dusza. Ja jestem deistą. Nie wierzę w konkretną religię, ale wierzę w Boga, jako siłę, która jest wspólna dla nas wszystkich. Nie chciałbym czyjegoś serca. Ma pan filozoficzne podejście. - Tu raczej chodzi o moje przekonania, choć filozofem też jestem. Innego ratunku, niż przeszczep nie ma? - Drugą szansą jest rozrusznik serca lub poprawa wyników, w co mocno wierzę. Po badaniach okaże się, czy to możliwe. Na razie frakcja mi się poprawiła z 10 na 24, ale do ideału daleko, bo poniżej frakcji na poziomie 35 nadal grozi mi zawał serca w każdej chwili. Ja mogę umrzeć nawet w trakcie rozmowy z panem. Proszę mnie nie straszyć. - Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Diagnoza była w sierpniu, mamy styczeń. Jak to się w ogóle stało, że trafił pan do szpitala? - Dostałem duszności. Ciężko było, prawie nie oddychałem, a córkę prosiłem, żeby filmowała, jak mnie na noszach wkładają do karetki, bo to był mój pierwszy raz. Córka z byłą małżonką wezwały pogotowie. Nie chciałem, bo boję się fartucha, ale nie protestowałem. Przyznam się panu, że ja normalnie to do szpitala nie chodziłem nawet w odwiedziny. Nie lubię. Co innego hospicjum. Tam bywałem, bo lubię pomagać. Nigdy się tym nie chwaliłem, ale teraz myślę sobie, że karma wróciła. W prezencie dostaję każdy kolejny dzień. Kolega lekarz cały czas jednak powtarza mi: zrób ten przeszczep, bo masz dla kogo żyć. Bo ten mój obecny stan to także efekt tego, że biorę tony leków. Wyglądam dużo lepiej, niektórzy myślą: wow, polepszyło mu się. To jednak nie jest tak dobrze. Nie zamierzam się jednak żalić, płakać nad sobą. Popadłem w depresję. Wielu na moim miejscu pewnie miałoby tak samo. Mam też taką refleksję, że swoim rock’n’rollowym życie zasłużyłem na to, co mam. Strasznie surowy jest pan dla siebie. - Taki jestem, ale podtrzymuję, co powiedziałem. I tu kolejna refleksja. W moim ukochanym żużlu zawodnicy czują dokładnie to, co ja teraz. Dla nich każdy kolejny zakręt może być ostatnim. Zawsze jednak uważałem, że lepiej krótko, lecz intensywnie. Dalej przyjaźni się pan z Jarosławem Hampelem? - Tak. W trakcie pandemii pożyczył mi nawet pieniądze, bo na osiem miesięcy musiałem zamknąć studio. Pomógł mi też Michał Drymajło, król Rzeszowa, który zawsze jest przy mnie, kiedy jest u mnie średnio. Już zdecydowałem, że Michał dostanie mój żużlowy motocykl, żeby zdobił jego firmę. To miłe. - Też tak uważam. Ludzie nie zostawili mnie w potrzebie. Michał nie chciał nawet zwrotu pieniędzy i postawił na swoim. Odkąd wyszedłem ze szpitala, potrzebuję jednak wsparcia ludzi. Bardzo pomaga mi była żona. Gdyby nie ona, to nawet byśmy teraz nie rozmawiali. Pomaga mi też brat, który mieszka w Szwecji. Poza tym żona mi rentę załatwia. A i jeszcze pani z MOPS-u przychodzi pomóc. To też zasługa byłej żony. Ja nawet z psem na spacery nie mogę sam chodzić, bo serce mogłoby nie wytrzymać. Jednak, jak powiedziałem, za dużo balowałem, to sobie zasłużyłem i z pokorą to znoszę. Drugi raz pan to mówi, więc zapytam, cóż takiego pan zrobił? - Żadnych złych rzeczy nie robiłem. Jedynie nie prowadziłem sportowego trybu życia. Zwłaszcza po rozwodzie. Za często i zbyt intensywnie reagowałem. Gdzieś mi mignęło, że ostatni tatuaż zrobił pan Januszowi Kołodziejowi, liderowi Unii Leszno. - Ostatni żużlowy, bo po Janku jeszcze robiłem tatuaże. Niedawno zgłosił się Niemiec Lukas Fienhage. Chciał tatuaż z datą zdobycia tytułu mistrza świata, a ja mu na to, że serce chore, że już nie pracuję. Bardzo się przejął. A wracając do Janusza, to bardzo się polubiliśmy. Nie wiem, jak to jest, bo nie byłem w takiej sytuacji, ale domyślam się, że człowiek dowiaduje się kiedy umrze i ma jakieś marzenia, coś, co chciałby przed śmiercią zrobić. - Ja mam ich kilka. Jakie? - Wykąpać się w morzu w miejscu, w którym mieszkałem całe życie, czyli w Sopocie przy wejściu numer 26 na plażę. Kiedyś się uda. A na razie każda czynność, poza modelowaniem mikro-modeli, przychodzi mi z trudem. Ludzie widzą, że ładnie uczesałem brodę, że się uśmiecham i myślą, że już wyzdrowiałem. Chciałbym, żeby tak było. Pamiętam, że pierwszą reakcją na diagnozę było to, że się popłakałem, że butelka wypadła mi z ręki. Potem jednak zwyciężył mój humor, który nie zachorował. Pomyślałem, że złego licho nie bierze. Oddział żegnał mnie z ciężkim sercem, bo było im ze mną wesoło. Inne marzenia? - Chciałbym zatańczyć na weselu mojej córki. Prawda, że banalne? Ja tak nie myślę. - Mam jeszcze jedno marzenie. Chciałbym latać na parolotni. Wiem, to będzie ryzyko, ale mam to w nosie. Skakałem na spadochronie, skakałem na skoczniach narciarskich, zaliczyłem windsurfing, regaty, żużel, oprócz tego latania to było właściwie wszystko. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że ja ze swojego życia jestem bardzo zadowolony. I znowu odniosę się do żużla. Też mam jak oni. Łatwiej mi powiedzieć, czego nie miałem złamanego. Czego? - Poza obojczykami wszystko. Nogi, nadgarstki, przedramię, łokieć pęknięty, żebra połamane i jeszcze wstrząśnienie mózgu. Moje pasje trochę mnie bolały. Zacząłem w przedszkolu, w wieku 4 lat. Spadłem z dachu i złamałem sobie nogę. Na motorze żużlowym połamałem się raz, ale konkretnie. To było najcięższe z moich złamań. Na rowerze połamałem dwie ręce i dwa żebra. Coś jeszcze? - Chyba tylko to, że jak ostatnio wrzucałem na Instagrama swoje zdjęcia z moimi różnymi twarzami, to się denerwowałem, że mogę dać tylko dziesięć, bo ja miałem dwadzieścia jeden, tyle ile lat przetrwało moje studio. Dużo rzeczy robię. Jestem modelarzem, psiarzem, hoduję ryby. Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać.