Grand Prix Podkarpacia zamiast IMP W tygodniu poznaliśmy wszystkich organizatorów IMP, czyli najbardziej prestiżowej indywidualnej imprezy dla naszych rodzimych żużlowców. Na starcie, jak zwykle śmietanka polskich zawodników, stali uczestnicy cyklu Grand Prix, medaliści mistrzostw świata, kadrowicze... tylko jakieś te tory, na których odbędą się rundy IMP, z całym szacunkiem dla nich, mało prestiżowe. Od tego roku zamiast jednodniowych zawodów na obiekcie drużynowego mistrza kraju dostaniemy pakiet trzech turniejów na owalach drużyn jeżdżących w trzech różnych klasach rozgrywkowych. Postanowiono więc brutalnie pogwałcić długoletnią i piękną tradycję, ponieważ w kalendarzu nie ma Wrocławia, któremu IMP z urzędu należał się jak psu buda. Jeśli działacze Betard Sparty faktycznie nie chcieli mieć u siebie jednego z finałów, a takie chodzą słuchy, fajnie żeby wystosowali oficjalny komunikat, albo zrobił to za nich GKSŻ. Wtedy ucięlibyśmy wszystkie domysły i lwią część krzywdzących komentarzy, zwłaszcza ze strony kibiców, na temat tego, że piękny nowy Olimpijski nie ugości w sezonie 2022 żadnego z finałów. Dla mnie np. wygląda to dość dziwnie i nie trzyma się kupy. IMP zawsze był nagrodą za złoto DMP. Pal licho, gdyby wrocławianie nie mieli swojego przedstawiciela i stadion na meczach ligowych Sparty świecił pustkami, to wtedy istniałoby rzeczywiście zagrożenie, że IMP się nie sprzeda. Ale na Spartę jest moda, tam jest komu robić fajne imprezy. Runda Grand Prix jest tego idealnym dowodem. No, ale dobrze. Zmagania zaczniemy w Grudziądzu, a potem przeniesiemy się na ścianę wschodnią, do Krosna i Rzeszowa. I tutaj rodzi się kolejne ważne pytanie, skoro nie Wrocław, to dlaczego nie wicemistrz Polski - Lublin? Tam też przeżywają renesans zainteresowania żużlem. Po latach posuchy wrócił tam szał na speedway. Przynajmniej spięłoby się to logicznie i logistycznie. Kibice grzmią, śmieją się przez łzy, że chyba maszyna losująca wybrała te lokalizacje. Brak Wrocławia nazywają wprost wyższym poziomem absurdu i abstrakcji. Złośliwi piszą, że to małe Grand Prix Podkarpacia na torach, z których zazwyczaj setnie wieje nudą. Jest w tym sporo racji. Tour de Pologne wytycza szlak Klucz, który obowiązywał przy wyborze miast gospodarzy i dla mnie jest dość mocno pogmatwany, ale wiadomo, że wszystkim chodzi o sukces frekwencyjny, żeby obrazek był zjadliwy w telewizji. W jakimś sensie kupuję te tłumaczenia, ale też nie do końca. Dobrych parę lat temu półfinał IMP dostało Krosno. Do miasta, które było wówczas na peryferiach poważnego speedwaya i szorowało po dnie drugoligowej tabeli przyjechał Tomasz Gollob. To było wydarzenie roku. Stadion pękach w szwach, nie było gdzie wbić szpilki. Tłumy chciały obejrzeć najlepszego żużlowca w historii. Właśnie dlatego rzucanie poszczególnych turniejów IMP do ośrodków, które być może nigdy nie powąchają PGE Ekstraligi, albo czekają na nie długimi latami jest strzałem w dziesiątkę i w jakimś sensie te decyzje się bronią. Co prawda Golloba już nie ma, ale jest Zmarzlik i zobaczyć dwukrotnego mistrza świata, dla fanów ekip z niższych szczebli, to będzie nie lada gratka. Więcej plusów jednak nie dostrzegam. A może idźmy jeszcze dalej. Polecam taki trop. Czesław Lang, dyrektor Tour de Pologne, żeby rozpropagować wyścig, swój kolarski produkt wyprowadził go za granicę - na Słowację. Giro di Italia startowało z Budapesztu. Jak szaleć to szaleć.