Tegoroczny cykl Grand Prix miał się składać z 12 rund, ale za chwilę okaże się, że skończy się na dziesięciu. Promotor załatał jedną dziurę w kalendarzu Grand Prix Pierwszy problem z kalendarzem rozwiązano jeszcze przed jego ogłoszeniem. Kiedy okazało się, że nie uda się zrobić GP Łotwy w Daugavpils, to promotor skierował swoje kroki do Wrocławia i podpisał kontrakt na rundę na Olimpijskim. Kolejnej dziury, powstałej już po opublikowaniu terminarza, nie udało się jednak w żaden sposób załatać. Już od ponad miesiąca wiadomo, że planowana na 9 lipca runda GP Rosji w Togliati nie dojdzie do skutku. O ile jednak utratę Togliatii da się jakoś wytłumaczyć (rundę anulowano z powodu wojny w Ukrainie), o tyle trudno będzie wytłumaczyć brak prestiżowej, planowanej na 5 listopada rundy GP Oceanii. O Grand Prix Oceanii możemy zapomnieć Jeszcze przed sobotnimi zawodami GP na PGE Narodowym prezes PZM Michał Sikora mówił nam, że runda w Oceanii stoi pod ogromnym znakiem zapytania. Po jej zakończeniu Tomasz Gaszyński, menedżer Maxa Fricke powiedział nam wprost: Grand Prix Oceanii nie będzie. To oznacza, że finał GP będziemy mieli znowu w Toruniu. Polscy kibice, którzy kupili bilety na ten turniej, pewnie się ucieszą, bo znowu będą brali udział w koronacji mistrza. Nowy promotor cyklu zalicza jednak wizerunkową wpadkę. Jak na razie nic nie wychodzi z wielkich obietnic wyjścia GP poza Europę. W ogóle cykl mistrzostw świata, w którym cztery z dziesięciu rund odbywają się w Polsce, nie wygląda najlepiej. Nawet BSI, przed pandemią, ograniczało się do maksimum trzech rund w Polsce.