- Złamanie podstawy czaszki, źrenice nieruchome i niereagujące, ogromny obrzęk mózgu, krwotok. Ktoś kto siedzi w żużlu wie jakie są podstawowe reakcje organizmu, wie jak takie wypadki się kończą. Do tego ratownicy, którzy mówili, iż chociaż jest ileś tam stopni znieczulenia ludzkiego organizmu, to Mateusza nie musieli w ogóle znieczulać. Miał szósty stopień wyłączenia organizmu. Rurkę do intubacji wsadzili mu bez znieczulenia. Wszystkie te oznaki wskazywały na to, że jest bardzo źle - przyznał ojciec chłopaka, Mirosław Jabłoński, były żużlowiec w specjalnym wywiadzie wyemitowanym w piątkowy wieczór w nSport+, w programie "Trzeci wiraż". - Cieszę się, że w ogóle tu jestem i będziemy mogli o tym porozmawiać, bo nie zanosiło się na to, nie było ciekawie w tamtym okresie. Teraz emocje opadły, a przede wszystkim z Mateuszem jest wszystko dobrze. Dlatego mogę o tym mówić w sposób otwarty - powiedział Jabłoński. To, że jego syn wrócił do pełnej sprawności, sam określił w kategoriach cudu. Uciekł przed śmiercią. Dziś gra w hokeja - Dawali nam marne szanse, że przeżyje (...) Trzeba to otwarcie powiedzieć, od ucha do ucha miał głowę "złamaną" w pół. Jak to pani doktor określiła "miał kaszankę w głowie". Na ten moment wszystko jest jednak jak najlepszym porządku. Jeszcze potrzebuje troszkę czasu, żeby nikt nie widział, że coś mu w ogóle było. Już gra jednak w hokeja na lodzie, jeździ na rowerze, chodzi na siłownię. Funkcjonuje jak normalny nastolatek. Wiadomo, że po takich wypadkach ludzie często gęsto nie dochodzą do pełnej sprawności, a on już robi rzeczy, których nie robił nawet przed wypadkiem - zdradził Mirosław Jabłoński. - To był naprawdę cud. Mieliśmy pomoc ze wszystkich stron. Wielkie podziękowania do wszystkich ludzi, którzy modlili się, przesyłali pozytywną energię, składali propozycje pomocy. Mieliśmy przed sobą otwarty cały świat. Mogliśmy przenieść Mateusza w dowolne miejsce na świecie, żeby go leczyć. Trafiliśmy jednak na świetną opiekę lekarską w Toruniu, panią doktor Inez, która była naszym aniołem stróżem, która nam bardzo pomogła, ale też odzierała ze wszystkich dobrych myśli. Mówiła jak jest, nazywała rzeczy po imieniu, że na szczęście jest to młody organizm i może się wydarzyć wszystko. Mateusza nie można było dotknąć. Był w śpiączce przez trzy tygodnie i nie dało się go przenieść na leczenie w żadną inną część świata, bo nikt inny nie był mu w stanie pomóc. To był taki uraz, który nie był w żaden sposób operowalny, naprawialny. Pozostawał nam czas, modlitwa, dobra energia, dobre myśli. Przy tym z czym my się zmierzyliśmy, z czym ja się zmierzyłem: z kałużą krwi na torze, która przeleciała przez moje ręce; to jest naprawdę cud, bo nie było dużych szans, że przeżyje. Gdyby to był dorosły człowiek, to lekarze mówili otwarcie, że nie miałby szans przeżyć czegoś takiego - wyznał były żużlowiec, wychowanek Startu Gniezno. To był dramat całej rodziny - Z dnia wypadku pamiętam wszystko co do ułamka sekundy. Tyle, że ten czas wtedy jeszcze niestety zwolnił. To było jak w slow motion. Podleciałem do niego (..), zdjąłem kask, krew pojawiła się wszędzie. Pamiętam jak podbiegł również ratownik. Pamiętam długie - w moim mniemaniu - oczekiwanie na karetkę, chociaż okazało się, że to było tylko parę minut, dla mnie trwające nieskończenie długo. Mogłem tylko trzymać Mateuszowi głowę, żeby się nie udusił własną krwią. Pamiętam całą podróż karetką (...) z Mateuszem walczącym o życie. Ten przejazd przez Toruń trwał dla mnie całe wieki. W tym czasie próbowałem dodzwonić się do domu i poinformować, ale żona nie odbierała. W tym czasie widziałem na kamerze, że razem z córką sprzątały u psów, bo mieliśmy wtedy 9 szczeniaków nowofundlandów. Nie mogłem zebrać myśli, jak im to powiedzieć. Pamiętam dosłownie wszystko i nie życzę największemu wrogowi tego co ja, co my, cała nasza rodzina przeżyła - powiedział Jabłoński. - Zostaliśmy wpuszczeni do szpitala, w zasadzie po to by się pożegnać. To są wspomnienia straszne, których naprawdę nie życzę nikomu kto ma dzieci, by musiał na nie w takim stanie patrzeć - dodał. Gdy Mateusz walczył o życie rodzina mogła tylko czekać. - W tym okresie pomoc psychologa, rodziny, przyjaciół, okazała się niezbędna. To cały czas była jednak huśtawka nastrojów. Były łzy, płacz prawie non stop. Te trzy tygodnie to była nieustanna modlitwa, prośba do wszystkiego w co się wierzy, aby jakkolwiek pomóc Mateuszowi. To był roller coaster myśli każdego rodzaju. Nawet nie da się opisać słowami jaki to był dramat całej naszej rodziny, otoczenia i bliskich - wyznał. Pozostały z niego skóra i kości - Po trzech tygodniach nastąpiła próba wybudzenia. Pojawiła się radość, żeby był chociaż rośliną, żeby żył, funkcjonował. Potem oczekiwanie czy wrócą funkcje życiowe, bo przez cały czas oddychał za niego respirator. Na szczęście się wybudził, na szczęście wszystkie funkcje życiowe wracały, ale jeszcze podduszał się, na oddziale intensywnej terapii musieli go jeszcze dwa czy trzy razy ratować - opowiedział ojciec 15-latka. - Kontakt z Mateuszem poczuliśmy parę dni po wybudzeniu, kiedy zaczął reagować na komendy. Kiedy powiedziałem do niego: Mati podnieś nogę i on ją podniósł. Wyburzenie ze śpiączki, to nie jest tak jak zwykłe przebudzenie po nocy. Mati miał otwarte oczy i my czekaliśmy. Czy te otwarte oczy tak tylko pozostaną, czy będzie z nim jakiś kontakt, czy zareaguje na jakikolwiek bodziec? Tymczasem wrócił do pełnej formy, a najlepsze jest to, że on jeszcze z tej śpiączki, kiedy do niego mówiliśmy, czytaliśmy mu książki, bardzo dużo rzeczy pamięta. To jest z jednej strony fascynujące, a z drugiej przerażające, iż był takim zakładnikiem swojego ciała. Słyszał, a nie mógł nic zrobić. Pierwsze słowa to też była nauka. (...) Co najważniejsze jednak, mózg, ten "komputer" nie został ruszony. Uszkodzona została taka część głowy - pień mózgu, który odpowiada za podstawowe funkcje życiowe: za oddychanie, krążenie, funkcjonowanie organizmu, a mózg nie został uszkodzony. Gdy miał rurkę do tracheotomii, to porozumiewał się z nami pokazując litery na wydrukowanej kartce. Gdy mu ją wyciągnięto, mowa od razu wróciła. Pierwsze kroki też w szpitalu, na OIOM, po czterech, pięciu tygodniach po wypadku. Najpierw to było siadanie, pionowanie, potem chodzenie. Po miesiącu leżenia w łóżku pozostały z niego tak naprawdę skóra i kości. Odbudowanie wszystkich mięśni to był proces. Każdy dzień przynosił jednak nowe efekty - opowiedział Jabłoński. Młody Jabłoński po wypadku chce wrócić na tor! W październiku 15-latek, został wypisany ze szpitala i mógł razem z rodziną wrócić do domu. - Powrót był fascynujący, fenomenalny. To co zrobili sąsiedzi i znajomi, było niesamowite. Serce się radowało, łzy płynęły. Fajerwerki, race, transparenty rozwieszane przez kibiców przed szpitalem, znalazły się w naszym domu. A największa była radość, że wrócił na własnym nogach po takim wypadku, po którym inni ludzie często wracają do sprawności latami - przyznał ojciec zawodnika, który tuż po wypadku syna obraził się na żużel. - Był taki okres. Praca z psychologiem, z bliskimi uświadomiły mi, że to był czysty przypadek, iż tak się podziało. Z drugiej strony ten przypadek sprawił też, że Mateusz nie ma przerwanego rdzenia kręgowego, funkcjonuje normalnie, a nie skończył jak inni żużlowcy na wózku. Jedyny cel jaki teraz ma, to wrócić jak najszybciej na motocykl żużlowy - zdradził ojciec. - Mateusz ma obecnie 16 lat i jako rodzice jesteśmy przeciwni temu. Jeśli ktoś ma jednak dzieci i wie jaką pasją, miłością coś darzą, to wie jak trudno jest tego zabronić. Ja osobiście nie umiem. Jego wypadek nauczył nas niestety, że życie jest bardzo kruche. Nie wiem więc czy jest sens by zabraniać czegokolwiek dzieciom, bo życie jest po to, by brać z niego całymi garściami, a Mateusz żużel kocha. Tak naprawdę co z tego, żebyśmy mu zabronili, jeżeli za dwa lata sam, jako dorosły, decydujący o sobie człowiek i tak powiedziałby, że chce do żużla wrócić. Tylko zmarnowalibyśmy mu dwa lata życia. Ja sobie tego nie wyobrażam, bo każdy kto zna Mateusza, wie czym jest dla niego ten sport. On nie wyobraża sobie życia poza żużlem - powiedział Mirosław Jabłoński. - Brakuje bardzo niewiele by mógł siąść na motocykl żużlowy. Rower ma już opanowany, za chwilę wsiadamy na crossówkę. Jak tylko ją opanuje, to motocykl żużlowy znajdzie się w jego rękach. On już chce na niego wsiadać, bo fizycznie jest lepiej przygotowany niż był we wcześniejszych latach. Chcemy jednak, żeby najpierw przyzwyczaił się do dwóch kółek na motocyklu motocrossowym - zakończył ojciec młodego żużlowca.