Kiedy jadąc drogą S5 w stronę Gdańska przejedziemy już obwodnicą Bydgoszczy, to po kilkunastu minutach miniemy także Zbrachlin. Na pozór to tylko jedna z wielu tego typu wiosek - wjeżdżasz, ledwo zdążysz zmienić bieg i kończysz swój chwilowy pobyt w niej, by zapomnieć o niej na zawsze. Remonty infrastruktury drogowej nie tylko przyspieszyły podróże, lecz także pozbawiły kierowców chwili na refleksje nad mijanymi lokacjami. Pogrzeb z honorami Jedno ze stojących po lewej - o ile jedziemy z Bydgoszczy do Gdańska - stronie gospodarstw zapisało się złotymi, choć niestety bardzo drobnymi i rzadko czytanymi zgłoskami w historii polskiego żużla. Jeszcze kilka lat temu można było jeszcze dostrzec przy nim pozostałości po minitorze służącym do szkolenia przyszłych zawodników. Obiekt ten wciąż jeszcze widnieje na niezaktualizowanych zdjęciach satelitarnych w mapach Google’a. Jego budowniczy, właściciel wspomnianego gospodarstwa - Marek Szuba nie żyje od blisko trzech lat. Choć jego nazwisko nie widniało nigdy na nagłówkach żużlowych portali, a mówiąc szczerze do dziś pozostaje anonimowe, to swoją ostatnią drogą do grobu na fordońskim cmentarzu odbył z najwyższymi żużlowymi honorami. Trumnę spuszczano w dół przy akompaniamencie ryku żużlowych motocykli. Wśród żałobników roiło się od twarzy doskonale znanych w bydgoskim środowisku żużlowym - działaczy, szkoleniowców, mechaników, zawodników. Lokalne media donosiły, że na pogrzebie stawili się choćby Szymon Woźniak, Krzysztof Lewandowski czy Wiktor Przyjemski. Każdy z nich zawdzięcza Szubie bardzo wiele. Żużel wiele mu zawdzięcza W latach osiemdziesiątych zbrachlinianin wybrał się do Danii, gdzie po raz pierwszy zetknął się z miniżużlem. Zasady są takie same jak w speedwayu klasycznym, tylko motocykle - no i rzecz jasna zawodnicy - znacznie mniejsi. W Polsce nikt nie szkolił wówczas młodzieżowców w taki sposób. Proces nauki żużlowego rzemiosła zaczynał się u nas na większych maszynach, a przez to w znacznie późniejszym wieku. Po powrocie do ojczyzny Szuba postanowił to zmienić. W wiejskim garażu złożył pierwszy w naszym kraju minimotocykl, później zbudował pod domem wspominany wcześniej minitor. Jeśli któryś z zawodników zaczynał jazdę na miniżużlu wcześniej niż przed dekadą, to albo miał bogatych rodziców mogących zapewnić mu import maszyn z zachodu, albo korzystał właśnie z motocykli Szuby. Zresztą, nawet wtedy gdy jego warsztat zaczął tracić klientów na rzecz konkurencji, owoce jego pomysłów nie zginęły zupełnie. Na jego "szafach" przygodę z jazdą zaczynał choćby Maksymilian Pawełczak - 14-letni dziś indywidualny mistrz świata na miniżużlu. Podczas pogrzebu Szuby był on jednym z "muzyków" odpalających swoją maszynę w akcie hołdu dla pionierskiego majstra. Dziś jego dziedzictwo staje się coraz bardziej zapomniane. Nie należał wszak nigdy do pchających się na afisz gwiazdorów. Jedyny dostępny z nim wywiad - żali się w nim na opieszałość PZM-u i bezsensowność regulaminów, snuje plany na przyszłość warsztatu, zdradza, że zajął się nawet produkcją elektrycznych wózków inwalidzkich - pochodzi z 2001 roku. Co ciekawe, rozmowę z nim przeprowadzał dla portalu "Nasze Miasto" Jarosław Pabijan, najbardziej znany fotoreporter żużlowy na świecie. Szukając nieco głębiej można znaleźć i inne wypowiedzi Szuby w mediach. Ani słowem nie zająka się w nich jednak o niczym, co ma związek z żużlem. - Jakim prawem mamy oddawać swoją ojcowiznę? Podobno pięć metrów od mojego domu ma iść szosa - pytał retorycznie mechanik wiosną 2014 roku. - Straci gospodarstwo na wartości, bo kto to kupi, jeśli przez podwórko pójdzie szosa. Kto mi za to zapłaci? - grzmiał w rozmowie z bydgoskim oddziałem TVP. Dziś szosa już jest. Nie ma za to ani minitoru, ani warsztatu, ani Marka Szuby. Nie zapominajmy o nim i wspominajmy jego historię podczas samochodowych wypraw do trójmiasta. Choć z pozoru nie jest ona może efektowna, to z pewnością nie zasługuje na odejście w zapomnienie z chwilą, gdy tylko Google zaktualizuje wreszcie satelitarne zdjęcia okolic Zbrachlina.