Zygmunt Raniszewski uderzył w okalające tor w Austrii betonowe schody, w stojącego na bydgoskiej murawie Mieczysława Połukarda wjechał gorzowski młodzieżowiec nie będący w stanie opanować swojej maszyny, Grzegorz Knapp podczas wypadku wpadł w betonową bandę. Mijają lata, dekady, w sporcie żużlowym zmienia się niemal wszystko, ale jedno pozostaje takie samo. Młodzi chłopcy, ulubieńcy tłumów odpalając motocykle zaczynają grać w grę, której stawką są nie tylko medale, ale i ich własne życie. Niegdyś sympatykom żużla śmierć - jak ohydnie to brzmi - miała okazję spowszednieć. Twarde, drewaniane płoty okalające tory w żaden sposób nie amortyzowały upadków. Kaski podobne do tych "turystycznych" i kombinezony wykonane ze skóry wcale nie poprawiały sytuacji. Nikt nie prowadził nigdy statystyk tragicznych wypadków, ale w czasach PRL-u nie mieliśmy praktycznie żadnego roku, w którym któryś z ulubieńców trybun nie zamieniłby ryku motocykla na cmentarne dzwony. Z biegiem czasu, rozwojem technologii i napływem do speedwaya coraz to większych pieniędzy sytuacja zaczynała się poprawiać. Zawodnicy przystępują do wyścigu w zbrojach wykonanych z kuloodpornego kevlaru i kaskach o wartości używanego samochodu osobowego. Na ręcę mają zawiązany sznurek przyczepiony do układu zapłonowego. To bezpiecznik - jeśli żużlowiec straci kontakt z kierownicą, to jego motocykl zostaje wyłączony. Żadnych oficjalnych zawodów pod egidą światowej federacji FIM nie można przeprowadzić bez obecności personelu medycznego i nie korzystając z dmuchanych band, futurystycznego pomysłu rodem z Nowej Zelandii. Ich autor, syn legendarnego Barry’ego Briggsa pracując nad ich opracowaniem testował swój wynalazek na samym sobie. Rozpędzał się na motocyklu i wjeżdżał w nim płot. Przypominająca dmuchańca dla dzieci konstrukcja ratowała go przed kontuzją. Krystian Rempała zamyka żałobną listę Antoni Woryna, pierwszy polski medalista indywidualnych mistrzostw świata nie uwierzyłby pewnie w to jak komfortowe warunki uprawiania tej dyscypliny ma dziś jego wnuk, Kacper. Niestety, nawet najlepsze procedury nie są w stanie całkowicie obrać z ryzyka sport polegający na ściganiu się w ciągłym kontakcie motocyklami rozpędzającymi się do ponad 100 kilometrów na godzinę i niewyposażonymi w taki specjalistyczny osprzęt jak choćby hamulce. Młody Woryna wie o tym doskonale. 22 maja 2016 roku nie opanował swego motocykla na wejściu w pierwszy łuk i wytrącił z równowagi 17-letniego Krystiana Rempałę. Młodzieżowcowi Unii Tarnów spadł kask. Gołą głową huknął o twardy tor. 2 tygodnie później kibice nie śpiewali mu już "We are the champions", tylko "Anielski Orszak niech twą duszę przyjmie". Żużel i ryzyko jadą ze sobą w parze. Choć od wypadku Rempały - należy teraz odpukać we wszelkie niepomalowane pozostałości po drewnianych bandach z minionego stulecia - to nikt nie da sobie uciąć ręki za to, że jego losu wkrótce nie podzieli inny młody chłopiec goniący za rywalem i swoimi marzeniami. Starsi zawodnicy wskazują, że pogoń za całkowitym bezpieczeństwem to walka z wiatrakami. Co bardziej odważni dodają nawet, że to działanie na szkodę dyscypliny. Dzieciaków przychodzących na stadion - czy sprawdzić się w szkółce, czy po prostu zasiąść na trybunach - najbardziej przyciąga bowiem to ryzyko. Tym trudniejsze jest zadanie dziennikarzy, sprawozdawców i internetowych komentatorów. Czy w świetle podejmowanego przez tych młodych chłopaków ryzyka wypada w ostrych słowach krytykować zawodników za ich potknięcia i momenty ostrej formy. Cóż, taka ich praca. Każdy zawód podlega ocenie, a nikt ich przecież do wykonywania takiej konkretnej pracy nie zmuszał. Nie zapominajmy o tym, że najbardziej zdenerwowany kibic może po prostu wstać i opuścić trybuny. Przerzucić się na pływanie synchroniczne albo krykieta. Krystian Rempała - tak jak wielu jego kolegów sprzed lat - nie wstanie już nigdy.