- Przecież w tej dyscyplinie liczą się tylko Polacy, to jaki z tego Zmarzlika mistrz świata? - pytali zwolennicy Roberta Lewandowskiego. Rzeczywiście, podejście Polaków do żużla jest unikatowe. Trybuny podczas spotkań PGE Ekstraligi wypełniają się szczelniej niż na meczach piłkarskich, a ich telewizyjne transmisje często przebijają statystykami oglądalności zmagania FC Barcelony czy Realu Madryt. Taki stan rzeczy jest istnym magnesem na portfele zamożnych sponsorów, którzy przelewają spore sumy na konta klubów i zawodników. Marketingowy slogan "najlepsza żużlowa liga świata" jest więc być może najbardziej uczciwą reklamą w historii marketingu. Polacy byli za mocni Jeśli jednak chodzi o seniorską reprezentację Polski, to od kilku lat przechodzi ona swego rodzaju kryzys. W latach 2007-17 przyzwyczaiła ona kibiców do seryjnego zdobywania Drużynowego Pucharu Świata. Przez 10 sezonów tylko trzykrotnie musiała ona uznawać wyższość Szwedów czy Duńczyków. Włodarze światowej federacji FIM uznali wreszcie, że taka stagnacja na szczycie żużlowego Olimpu nie służy promocji dyscypliny. Przed 2018 rokiem zdecydowali oni o zmianie formuły reprezentacyjnych potyczek - zastąpili klasyczne czwórmecze DPŚ-u zawodami parowymi pod szyldem "Speedway of Nations". Taki ruch uznano wówczas za wyraźny ukłon w stronę słabszych żużlowo nacji. Do tytułu mistrzowskiego potrzeba wszak już nie czterech, a zaledwie dwóch klasowych zawodników. Decyzja FIM okazała się aż nazbyt skuteczna. "Jedyna licząca się reprezentacja", "dominatorzy" i "hegemoni" ani razu nie triumfowali w SoN. Wrocław 2018, Togliatti 2019, Lublin 2020 - gdzie nie odbywałby się finał turnieju, trofeum wznosili w górę reprezentanci Rosji. Polakom na przeszkodzie stawały problemy kadrowe, pogoda, decyzje sędziowskie, słabsze dyspozycje gwiazd. Brak Rosjan nie pomoże Przełomem miał być 2021 rok. Skonfliktowani z rodzimym związkiem bracia Łagutowie i Emil Sajfutdinow zdecydowali się na bojkot rozgrywek. Rosjanie stawili się na starcie rozgrywek nawet nie w drugim garniturze, a w wyciągniętym ze strychu dresie nadżartym przez mole. Nie zdołali choćby awansować do finału. Przed Polakami otworzyła się autostrada do tak długo wyczekanego tytułu. Byliśmy tym bardziej pewni swego, że po zmianie selekcjonera do reprezentacji powrócił wyrzucony z niej przez Marka Cieślaka Maciej Janowski. Trener Rafał Dobrucki miał więc do dyspozycji nie tylko indywidualnego mistrza świata, ale i czwartego zawodnika klasyfikacji generalnej Grand Prix. Zawody w Manchesterze trwały dwa dni. Polacy spełniali oczekiwania kibiców - byli szybcy, pewni swego, niedający szans rywalom. Maciej Janowski i Bartosz Zmarzlik - wbrew obawom części środowiska - puścili w niepamięć dawnie niesnaski i świetnie dogadywali się na torze. Wszystko szło wyśmienicie. Aż do ostatniego, finałowego wyścigu. Na drugim wirażu Bartosz Zmarzlik wyniósł się nieco zbyt szeroko, a jadący za nim Maciej Janowski minimalnie popuścił wodze swym nerwom. Impreza tej rangi nie wybacza nawet minimalnych błędów. Wrocławianin upadł na tor, a ze złota cieszyli się gospodarze - reprezentacja Wielkiej Brytanii. Kiedy świat obiegły informacje o wykluczeniu Rosjan z żużlowych rozgrywek, część kibiców przebąknęła ironicznie, że przynajmniej Polacy będą mogli wreszcie zostać mistrzami świata. Zimny, jesienny wieczór w Manchesterze udowodnił jednak, iż sekret polskiej klątwy nie tkwi wcale w żużlowym kunszcie Łaguty i Sajfutdinowa. W czym? Nad tym głowi się spora część żużlowego świata, na czele z Rafałem Dobruckim. Co wyjdzie z tej kontemplacji? Przekonamy się już niedługo w duńskim Esbjergu.