Żużlowcy nie mają zbyt dużo wolnego czasu latem, więc kiedy jesienią sezon dobiega końca często decydują się oni na podróż do krajów znajdujących się w cieplejszych strefach klimatycznych. - Podczas międzysezonowych przerw wielokrotnie wyjeżdżaliśmy z moją dziewczyną do Hiszpanii czy Włoch, więc tym razem postanowiliśmy spróbować czegoś nowego. Spakowaliśmy bagaże i udaliśmy się do RPA - mówi w Speedway Star Anders Thomsen. - Nasz nocleg był oddalony o 5 godzin jazdy samochodem od Johannesburga. Pogoda była wspaniała, temperatura sięgała 40-43 stopni. W pierwszych dniach pobytu co prawda czułem się okropnie podczas biegania, ale po tygodniu zacząłem przyzwyczajać się do upałów - twierdzi. - Zajmowało się nami ogromne grono ludzi. 2 razy dziennie udawaliśmy się na safari. Pierwszy wyjazd odbywał się wcześnie rano, gdy można było wkroczyć do buszu. Kolejny już po południu, w samochodzie bez dachu. Mogliśmy zbliżać się do zwierząt: słoni, gepardów, nosorożców, lwów, żyraf czy antylop - opowiada. Koronawirus mu przeszkodził Problemy Thomsena zaczęły się dopiero pod koniec jego pobytu na kontynencie. W kraju rozpoczynały się właśnie komplikacje spowodowane rozwojem wariantu omikron. - Zanim wyleciałem do Afryki, wszystko wyglądało w porządku. Od naszego przylotu sytuacja w RPA stopniowo się pogarszała. W dniu planowanego powrotu dostałem aż 5 maili informujących o odwołaniu naszego samolotu. Pomyślałem, że to nic takiego i zabukowałem kolejny, ale ten również został anulowany - wspomina żużlowiec. - Właściciel naszego noclegu, jednego z większych tego typu obiektów w południowej Afryce, był Duńczykiem. Okazał się naprawdę dobrym człowiekiem. Polecił mi bym nie opuszczał jego posiadłości, bo w Johannesburgu umieszczą cię w odrażającym hotelu. Zamiast tego miałem zostać z nim i robić to co wcześniej, jeździć na safari i spożywać posiłki ze wszystkimi gości. Na miejscu znajdowała się niezła siłownia, więc mogłem utrzymywać sportową formę - wspomina. Współpasażer Thomsena doznał ataku serca Zorganizowanie powrotu do ojczyzny wcale nie zakończyło serii przygód żużlowca Moje Bermudy Stali. - Duńskie linie lotnicze zabrały nas wszystkich do domu tydzień później, ale sama procedura była naprawdę męcząca. Wykonano nam okropnie dużo testów PCR, a na chwilę przed wylotem musieliśmy poddać się też badaniu antygenowemu. Wszędzie panował chaos. Na lotnisku musieliśmy czekać przez całe 5 godzin - tłumaczy. - Co gorsza, kiedy samolot wzbił się do lotu, facet siedzący kilka rzędów za mną dostał ataku serca i musielimy czym prędzej wracać na lotnisko. Czekaliśmy w samolocie bilsko 4 godziny, przez co spóźniliśmy się na drugi lot z Amsterdam i znów musiałem go przebukowywać. Na szczęśćie dotarliśmy do domu. To najważniejsze. Thomsen przyznaje, że w zachowaniu spokoju podczas afrykańskich przygód pomogły mu lata spędzone na wyjazdach na żużlowe tory. - Jeśli jesteś przyzwyczajony do częstych podróży, to wiesz, że zawsze mogą przydarzyć się jakieś komplikacje i utkniesz w pewnej części świata. Wziałem to na spokojnie, bo wiedziałem, że któregoś dnia wreszcie wrócę do domu. Nie miało znaczenia czy zajmie mi to miesiąc czy cały rok - twierdzi.