Napisać, że Greg Hancock to legenda czarnego sportu, to jak nic nie napisać. Amerykanin w żużlu wygrał praktycznie wszystko co było do wygrania. Wrażenie robi już sama liczba czterech tytułów indywidualnego mistrza świata, lecz półka spadnie nawet największym malkontentom jeśli spojrzy się na to w jakim wieku zawodnik święcił swoje ostatnie osiągnięcia. Jakkolwiek to zabrzmi, ale trzy złote medale 52-latek zdobył dopiero po czterdziestce, w czym wprawił w osłupienie całe środowisko. Ten człowiek nie znosił stać w miejscu Główny bohater naszego tekstu zasłynął zwłaszcza z niesamowitej inteligencji. To właśnie on był jednym z prekursorów obecnej w dzisiejszym żużlu wojny technologicznej. Nie bez powodu jego wielkie odrodzenie nastąpiło akurat wtedy, gdy nakazano zawodnikom startów na znienawidzonych przez kibiców "nowych tłumikach". Poza tłumieniem hałasu, przyczyniły się one do przygotowywania równych jak stół torów, które premiowały głównie żużlowców z dobrym refleksem, a ten Hancock miał na najwyższym poziomie. 52-latek doskonale zdawał sobie sprawę, że przenigdy nie może stać w miejscu, ponieważ w przeciwnym wypadku ekspresowo spadnie ze szczytu. I tak oto niemal co roku świat dowiadywał się o nowych "bajerach" w garażu mistrza. To właśnie Greg Hancock jako jeden z pierwszych żużlowców używał na przykład bezdętkowych opon, które zaistniały w czarnym sporcie na dobre i przyczyniły się chociażby do trzeciego złota w karierze Bartosza Zmarzlika. Nie brakowało też eksperymentalnych ram czy innych wynalazków dających nie tylko przewagę nad resztą, ale i tytuły w sezonach 2011, 2014 oraz 2016. Amerykanin ostatni z nich zdobył jako najstarszy zawodnik wszechczasów. I tak raczej zostanie na długie lata. Spóźnienie to jego drugie imię Greg Hancock potrafił też przyciągać kontrowersje niczym magnes. Największa z nich zdecydowanie miała miejsce w 2004 roku, kiedy to zdobywał punkty dla klubu z Wrocławia. Wówczas nie stawił się on na meczu Ekstraligi w Tarnowie (faza finałowa), bo... spóźnił się na samolot. Oczywiście drużyna ze stolicy Dolnego Śląska bez jednego z liderów zamiast wrócić do domu ze złotem, pluła sobie w brodę i musiała zadowolić się jedynie srebrem. Działacze po tej akcji byli tak zdenerwowani na gwiazdora, że znalazł się na czarnej liście i wypadł z niej dopiero w sezonie 2021, gdy powrócił do Sparty jako trener młodzieży. Lista występków 52-latka jest oczywiście jeszcze dłuższa. Chociażby nieco ponad dekadę temu legenda była jednym z głównych bohaterów jednego z największych skandali w polskim żużlu. Greg Hancock jeżdżący w Unii Tarnów, a jakżeby inaczej, spóźnił się na mecz w Toruniu o sześć minut. Sędzia Piotr Lis postanowił nie czekać, podliczył na szybko kalkulowaną średnią meczową drużyny i ze względu na zbyt małą wartość odgwizdał walkower. Jak się później okazało, arbiter zrobił to błędnie i spotkanie powtórzono w innym terminie, lecz niesmak pozostał. - Polski żużel wbił sobie dzisiaj nóż w plecy, pełny stadion, mnóstwo kibiców przed telewizorami, mnie chce się wyć - mówił ze łzami w oczach trener gości, Marek Cieślak. Rzucił się z pięściami na rywala, ale świat i tak go bronił Nie będziemy jednak pisać o tym uznanym żużlowcu tylko i wyłącznie w złym świetle. Kibice uwielbiali Amerykanina przede wszystkim za jego piękny styl jazdy. Podczas gdy inni zawodnicy zwykle nie szanowali kości rywali i powodowali nierzadko paskudne kraksy, on starał się mądrze dobierać ścieżki i zazwyczaj zostawiać miejsce przeciwnikom przy bandzie. To w połączeniu z anielską cierpliwością i ogromną otwartością sprawiało, że wypowiadano się o nim w samych superlatywach. Cierpliwość każdego człowieka ma rzecz jasna swoje granice. Nawet ta Grega Hancocka, o czym dobitnie przekonaliśmy się w czerwcu 2015 roku. W jednym z biegów w szwedzkiej lidze, 52-latka dość ostro potraktował Nicki Pedersen, który doprowadził do groźnego upadku. Fani będący wówczas na stadionie relacjonowali, iż jeszcze nigdy nie widzieli Amerykanina w tak wielkiej furii. Doświadczony zawodnik szybko bowiem podniósł się z toru, ruszył sprintem w kierunku młodszego rywala, rzucił się na niego i powalił na ziemię. Sytuacja zrobiła się w pewnym momencie na tyle poważna, że obu panów musieli rozdzielać pozostali uczestnicy meczu. Niestety w tym przypadku nie obyło się bez kary zawieszenia, choć całe środowisko stanęło murem za czterokrotnym mistrzem i deklarowało pełne wsparcie. Zrezygnował z żużla, by wspierać poważnie chorą żonę Greg Hancock to również żużlowy obieżyświat. W naszym kraju reprezentował on barwy aż dziesięciu klubów i gdyby nie poważna choroba żony z pewnością miałby ich na liście jeszcze więcej. Często z tego powodu fani wprost nazywali go "złotówą" czy "najemnikiem", lecz co warto zaznaczyć - o typowym odcinaniu kuponów zdecydowanie nie było mowy, o czym doskonale świadczą wyniki. Wracając do małżonki Amerykanina, to właśnie ze względu na nią podjęta została decyzja o zakończeniu kariery. Jennie nieco ponad dwa lata temu zachorowała na raka piersi i z wielkim wsparciem męża wygrywa obecnie walkę z niechcianym wrogiem. - Mama ma się świetnie. Przeszła większość swoich operacji i zabiegów. Jest szczęśliwa, że wróciła i wykorzystuje każdą sekundę. Jest wojowniczką i myślę, że sam czerpię całą swoją siłę od niej, ponieważ mama nigdy się nie poddaje. Kocham ją najmocniej na świecie. Jest po prostu fenomenalną osobą, która każdego dnia popycha mnie do tego, by być lepszym człowiekiem - oznajmił w marcu tego roku syn Grega, Willbur na łamach Przeglądu Sportowego. Rodzina Hancocków niedawno zyskała kolejny powód do radości. Legendarny zawodnik w minionym tygodniu został oficjalnie wprowadzony do galerii sław motorsportu w Stanach Zjednoczonych. Przed nim tego zaszczytu dostąpiło zaledwie trzech żużlowców - Cordy Milne (1998 rok), Bruce Penhall (1999 rok) oraz Mike Bast (2000 rok). Zdecydowanie jest więc co świętować. Czytaj także: Drugi raz tego nie zrobi. Ten sezon go wiele nauczył Witali go jak króla. Dostał telefon od mistrza świata