Kamil Hynek, Interia: Znalazłeś powód zniżki formy w końcówce sezonu? Przeczytałem gdzieś, że posypałeś się mentalnie. Wiktor Kułakow, zawodnik Zdunek Wybrzeża Gdańsk: Głowa mi nie dojechała na najważniejszy fragment rozgrywek. Chyba za dużą presję sobie narzuciłem. Jak popatrzysz wstecz, to jedyne play-offy miałem w Tarnowie parę lat temu. I też nie było szału. W tym sezonie brakowało mi luzu, ale wynikało to też z tego, że domowy tor nie był naszym atutem. Na osiem meczów, tylko dwa razy był on podobny do tego z treningów. Nie chcę zwalać winy na nawierzchnię, ale przez to, że nie szło nam u siebie, wkradała się nerwowość. Trzeba to koniecznie poprawić i sprawić żeby tor był bardziej powtarzalny. Niedawno rozmawiałem z twoim kolegą klubowym - Kubą Jamrogiem i on tłumaczył, że po dosypce zmieniła się konsystencja tego toru, uczyliście się go od nowa. - To wszystko się zgadza. Jeżeli jednak mamy powtarzalność w przygotowaniu nawierzchni, to mogę skupić się tylko na sobie i motocyklach. Szukam wtedy wyłącznie w sobie, co zrobiłem źle. Jeśli tor jest ciągle inny, to coś tutaj nie grało. Podczas najważniejszych zawodów sezonu, w półfinale z Krosnem, tor był twardy, a nam groził walkower. Ale zostajesz w Gdańsku, to była łatwa decyzja do podjęcia? - Latanie po klubach i rozsyłanie ofert, to nie w moim stylu. Jak przyszedłem do Gdańska, przekaz był jasny: jeżeli będzie obopólna chęć przedłużania współpracy, nie mam zamiaru się nigdzie ruszać. Nie mało dla mnie znaczenia, czy awansujemy do PGE Ekstraligi, czy nadal będziemy występować na jej zapleczu. Po drugie nie mam na co narzekać, wszystkie zobowiązania były realizowane na bieżąco, z osobami pracującymi w klubie udało nam się zawiązać fajną relację. Uważam, że oni mają Wybrzeże w sercu i chcą dla tego ośrodka jak najlepiej. Dużo ofert otrzymałeś? - Było parę propozycji, których nawet nie rozpatrywałem, bo mi nie odpowiadał kierunek. Ale pojawiły się i takie, że warto było nad nimi się pochylić. Sęk w tym, że u mnie kasa schodzi na drugi plan. Parę klubów przebijało Gdańsk, finansowo lepiej bym wyszedł, ale skoro podaliśmy sobie ręce z przedstawicielami Wybrzeża, to u mnie słowo jest droższe od "dziengów". Nigdy nie zrobiłem z gęby cholewy i nie zrobię. Znam takie przypadki, że za przysłowiową złotówkę zawodnik poszedłby gdzie indziej. Nad morzem pozyskałem dwóch świetnych partnerów, a mam nadzieję, że ta siatka jeszcze się powiększy. Może czas na PGE Ekstraligę, w "warzywniaku" mówią, że się zasiedziałeś? - Dałbym radę. Z tymi samymi zawodnikami ścieram się w Szwecji i z nimi wygrywam. Tylko, że presja w PGE Ekstralidze w zestawieniu z zapleczem, to kosmos. Scenariusz, że awansujemy z Wybrzeżem najbardziej mi odpowiada i tego będę się trzymał. Ostrów pokazał, że wszystko jest możliwe. Wasza drużyna była w tym roku niesamowicie nierówna. - Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć otwarcie, że nie mieliśmy w tym roku pewniaków. Każdy z nas zaliczył wpadki i to się odbijało na wynikach. To, że ten play-off niemal do końca rundy zasadniczej wisiał na ostrzu noża nie wziął się z niczego. Dużo też myślałem, dlaczego rzadko wygrywałem piętnaste wyścigi. W Tarnowie i Toruniu zawsze było tych dwóch, trzech zawodników więcej na dwucyfrówkę i dzięki temu przechylaliśmy szalę zwycięstwa. Tutaj był z tym kłopot. Kurczę, ja już tak mam, że gdy wkręcam się do drużyny, to na całego. Oddaję jej całego siebie. Słabo wychodziłeś spod taśmy. W przywoływanych przez ciebie sezonach, jak wystartowałeś, to byłeś nie do złapania. Teraz rywale wiele razy wyprzedzali ciebie jakby Pendolino przejeżdżało obok pociągu towarowego. - W końcówkach meczów paraliżowało mnie, zwłaszcza gdy ten wynik był na styku. Strasznie się irytowałem i spinałem jak nam nie wychodziło. Dużo ważnych "oczek" potraciliśmy w ostatnich biegach i tego nie mogę sobie darować. To jest przypadłość, nad którą pracuję. Muszę sobie z tym poradzić. Po sezonie mam mnóstwo materiału do analizy. Naprawdę, nie wiem, czemu ponad połowę sezonu jadę, a na koniec pojawia się blokada. Wpisuje sobie do zeszytu zdobyte punkty i od kilku lat ten dołek się powtarza. Pracujesz z psychologiem? Dawniej tak, aktualnie nie, ale rozważam powrót. Zobaczymy, na razie mam ważniejsze sprawy do załatwienia. Dużo papierkowej roboty, przedłużenie wiz, kart pobytu i dogrania tematów z teamem. Kiedy play-off wymykał wam się z rąk, w klubie było nerwowo? - Nie było gorących rozmów, dominował spokój. Nikt nam nie groził palcem, że jak nie wjedziemy do czwórki, to stanie się tragedia. Długo rozpamiętujesz porażki? - Niestety. To kolejny aspekt, który wymaga wyeliminowania. Po porażkach jednym punktem mam do siebie pretensje, że zamiast czternastu "oczek" nie zdobyłem piętnastu. Jesteś już po sezonowym rachunku sumienia? - Poczyniłem pewne zmiany. Team, silniki i tuner są na najwyższym poziomie. Rezygnacja z Ryszarda Kowalskiego byłaby głupotą najwyższych lotów. Praca nad sobą, nad swoimi bolączkami mnie zajmuje. Należysz do tej grupy zawodników, który wciąż musi coś udowadniać. No właśnie (śmiech). Tak wygląda całe moje życie. Śledzisz moją karierę wnikliwie, znamy się nie od wczoraj i sam wiesz, że w Tarnowie postąpiono ze mną źle, trzymając na ósemce. Ale to nic, zagryzłem zęby i udowodniłem, że Unia się pomyliła. Nie obraziłem się, przedłużyłem kontrakt. Później przychodząc do Torunia, też nikt na mnie nie stawiał. Mieli koncepcję żeby po awansie i przy wprowadzeniu przepisu U24 zaufać Australijczykom? Nie mam pretensji. Podjęli złą, czy słuszną decyzję, żałują, czy nie żałują, możemy teraz gdybać. Nie lubisz być liderem, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za wynik? - To nie tak. Chcę być liderem, bo to oznacza, że jestem czołowym grajkiem w zespole, ale nie przeszkadzałoby mi być np. tym drugim, dochodzącym. Co mi z tego, że wykręcę komplet, a drużyna dostaje w "palnik"? W Toruniu nie zawsze notowałem dwycyfrówki, ale zespół zwyciężał mecz za meczem i z tego byłem najbardziej zadowolony. Na dodatek jakby co roku, wszystko sprzysięgało się przeciwko tobie. Jak nie przepis U24, regulamin, to coś znowu innego. - Taki już mój pokrętny los. Ale nie zamykałbym się tylko w sporcie. Rodzinie, ojczyźnie, rodzimym klubom, które mnie nie chciały także musiałem, co chwilę coś udowadniać. Boli mnie odrobinę, że jestem samoukiem, bo nikt mnie na żużlu nie nauczył jeździć. Jak na samouka całkiem niezły wyszedł z ciebie zawodnik. - Szkoda tylko, że po każdym spotkaniu nie pójdę grzecznie spać, tylko dzielę włos na czworo. Niektórzy mają tak, że mija godzina po zawodach i to, co było oddzielają grubą kreską. Ja tak nie potrafię. Nawet po trzech dniach zastanawiam się, czy nie mógłbym wykonać jakiegoś ataku lepiej. Parę razy po tyłku też dostałeś. - Nie było łatwo, ale podobno życie to nie bajka. Kradzież motocykli sprzed czterech lat mogła zahamować twoją karierę? - To był tak, jakby w jednym momencie zawalił mi się świat. Nie wiedziałem co robić, czułem się jakbym rozleciał się na milion kawałków. Nie dopuszczałem czarnych myśli żeby dać sobie spokój z żużlem, ale nie miałem zielonego pojęcia, jak się odnaleźć. W weekend mecz, a ja nie mam nic. Na szczęście sponsorzy pomogli, wyciągnąłem zaskórniaki i wyszedłem na prostą. Tak naprawdę dopiero od trzech sezonów coś tam odłożyłem. Do tej pory zarobione środki szły w inwestycje sprzętowe, team, mechaników. Tłumaczono mi, że najpierw masz nakarmić ludzi, których zatrudniasz, a reszta jest twoja. Co ci wtedy zginęło? - Motocykl crossowy, dwa żużlowe i dużo części. Sprawców nie udało się znaleźć? - Sprawę umorzono. Rozeszło się po kościach. Nie odszukano ani sprzętu, ani złodziei. Myślałem, że może będą chcieli zarobić, komuś ten sprzęt odsprzedać, dlatego sprawdzaliśmy różne aukcje internetowe, ale nigdzie go nie zobaczyłem. Ile pieniędzy wtedy straciłeś? - Sto tysięcy na pewno. Wśród skradzionych rzeczy był nowy silnik wstawiony dopiero do ramy. Zahaczyłeś o ten wątek tarnowski i rozumiem, że nie żywisz już urazy do Pawła Barana za to, że schował cię w 2018 roku do zamrażarki i kisił na rezerwie? - Jakby tylko miał ochotę możemy iść na wspólną kolację (śmiech). Nawet nie wiem dlaczego, trudno mi to wytłumaczyć, ale mam ogromny sentyment do Unii Tarnów. Jak przyjechali najpierw do Torunia, ostatnio do Gdańska, to aż miałem "banana" na buzi. Z Pawłem Baranem i Tomaszem Proszowskim gadamy jak starzy znajomi. Może nie zaistniałem dzięki nim, bo sezon przesiedziałem na ławie, ale nie jestem o to zły. To jest już w coraz szerszym rozumieniu biznes. W Gdańsku był Kuba Jamróg z menedżerem - Pawłem Raciborem i często dyskutowaliśmy o tym jak ten klub chyli się ku upadkowi. Tonący okręt przycumował do portu 2. Liga. Szkoda, bo Unia zawsze na tej żużlowej mapie była solidną firmą, odbiła wyraźną pieczęć w historii. To naprawdę przykre, że Tarnów będzie się pałętał w 2. Lidze. Ale może tak musiało się wydarzyć, żeby ktoś w końcu się obudził. Boję się tylko, że jak utkną na najniższym szczeblu, to na dłuższą metę nic z tego nie wyjdzie. Najbardziej żal mi kibiców, którzy jeszcze niedawno obserwowali z bliska PGE Ekstraligę, a teraz drużyna zleciała na samo dno. Jak się czujesz jako świeżo upieczony małżonek, i jak żonie mieszka się w Polsce? Sprowadziłeś ją niedawno do naszego kraju. - A dziękuję, wszystko w porządku. Powoli uczy się polskich zwyczajów, języka. I jak jej idzie? Nauczyciela ma świetnego, władasz naszym językiem lepiej niż niejeden Polak. - Na co dzień rozmawiamy po rosyjsku, ale czynię zabiegi żeby coraz więcej słów przyswajała. Planujesz uwić sobie gniazdko w Polsce, jak rodacy - Emil Sajfutdinow i Artiom Łaguta? - W tym roku raczej jeszcze nie, mamy zamiar skoczyć w zimie do Rosji. Ale za rok, kto wie. Są dwie opcje. Albo będę coś wynajmował, albo wprowadzimy się już na swoje. Na jakim etapie jest twoje staranie o polskie obywatelstwo? - Na żadnym. Zakleszczyło się w martwym punkcie. Na koniec zostawiłem nieco drażliwy temat, a konkretnie bieg w Łodzi. Byłeś wypychany przez Luke’a Beckera i puściłeś motocykl wprost pod najeżdżającego Aleksandra Łokatejwa. To był przypadek, ale złośliwe komentarze szybko obiegły sieć. - Kamil, co ja ci mam powiedzieć? Ludzie zawsze będą krytykować. Łoktajew się nie wściekał? - O właśnie, po zawodach natychmiast podszedłem do "Saszki", nie miał ani krzty pretensji. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Sytuacja torowa jakich wiele.