Jakub Czosnyka, Interia.pl: Można powiedzieć, że pierwszą połowę życia spędził Pan w Stanach, a drugą poświęcił na współpracę z Tomaszem Gollobem. Jak w ogóle do tego doszło, że trafił Pan do Polski, do Bydgoszczy, zza dalekiego oceanu? Tomasz Gaszyński, menedżer Tomasza Golloba: Urodziłem i wychowałem się w Stanach. Potem na skutek różnych zbiegów okoliczności trafiłem do Polski. Moje rodzinne strony to Bydgoszcz i dlatego też trafiłem do tego miasta. Do Polonii trafiłem przez mojego znajomego, który był ówczesnym prezesem klubu. Poproszono mnie o pomoc i tak też nawiązała się moja współpraca z Polonią. Tomek jak wiadomo był jeszcze wtedy juniorem, miał 21 lat. Tam się nasze drogi skrzyżowały wspólnie z Jackiem oraz panem Władkiem, który też jak wiadomo należy do klanu Gollobów. Potem nasze relacje się zbliżyły na tyle mocno, że już 29 lat współpracuję z Tomkiem oraz Jackiem. A Pan w ogóle próbował jazdy na żużlu? Próbowałem wiele lat wcześniej, oczywiście w formie rozrywki, nie jako zawodowiec broń Boże. Ja nigdy jakoś nie mogłem przeskoczyć tej magicznej bariery złamania motoru na łuku. Jakoś zawsze hamulec mi się w głowie włączał. Więc próbowałem - ale nazwijmy to - ze zmiennym skutkiem. Czyli rozumiem, że wielka kariera żużlowca nie chodziła Panu po głowie. Nie, jak ja już dołączyłam do żużla, to byłem na to za stary. Młodzi adepci zaczynają jeździć w wieku 12-13 lat i już wtedy mają jakiś kontakt z motorem. Ja w młodości miałem troszeczkę kontakt z motorem crossowym, ale nigdy z żużlowym. Natomiast gdy dołączyłem do żużla byłem już po prostu za stary, żeby myśleć o jeżdżeniu. Jeżeli wskakiwałem na motor, to wyłącznie w formie zabawy, rozrywki. Przy którymś biegu Jacka i Tomka chłopaki pożyczyli mi motor, bo chciałem spróbować, ale gdzieś tam zapalała się ta lampka. To nie było dla mnie. Trudno było zdobyć zaufanie klanu Gollobów? Dawniej mówiło się, że bracia do spółki ze swoim ojcem izolują się od żużlowego świata, idą własną drogą. Panu udało się tę barierę zbić. Muszę panu powiedzieć, że nasze relacje od początku się zazębiły. Trzeba też zrozumieć jedną rzecz. To były zupełnie inne czasy, powiedziałbym nawet, że inna epoka. Początek lat 90-tych, Polska ledwo co przeszła transformację po komunizmie. Wszystko było nowe, my byliśmy trochę outsiderami. Tomek był jedynym zawodnikiem, nie licząc krajów anglojęzycznych i skandynawskich, który mógł konkurować i współzawodniczyć ze światową elitą. I on nie był akceptowalny, nie miał też przychylności zawodników. Tutaj była moja rola, żeby pomóc przede wszystkim w komunikacji. Świat się otwierał, jeździliśmy coraz więcej za granicę. Zagraniczne ligi, eliminacje mistrzostw świata, Grand Prix dopiero powstawało. Pojawiała się bariera językowa, komunikacyjna, trochę kulturowa. Poprzez moją osobę, mam nadzieję, zostało to jakoś oswojone i wtopiono nas w ten zachodni styl bycia. Dzisiaj to już jest zupełnie coś innego. Polska jest częścią Unii Europejskiej, NATO, a świat jest otwarty i dzisiejsza młodzież nie ma kompleksów konkurowania z zawodnikami z zachodu. Wtedy wyglądało to inaczej. Pomocy ze strony władz i federacji w ogóle nie było, ale gdy Tomek stawał na podium, to wszyscy stawali razem z nim. Każdy chciał ogrzać się w blasku sukcesu. Nie istniała jakakolwiek pomoc z federacji przy wyjeździe, paszportach, formalnościach, licencjach, logistyce. Przepaść w stosunku do obecnych czasów.Jest niesmak. W każdym razie te sprawy spoczywały na moich barkach. Tak jak mówiłem, to były inne realia. Dzisiaj jest GKSŻ, PZM, wszyscy pomagają, wspierają kadrę narodową. Ja pamiętam czasy, gdy w kadrze oddelegowano nas z przekazem w stylu: ,,tam są zawody, tam się widzimy’’. Tyle. A jak dojedziemy, czym dojedziemy, nikogo nie interesowało. Pamiętam jak kadra dostawała po jednej koszulce na trzydniową imprezę. Mechanicy pracowali fizycznie w 30- stopniowym upale, więc proszę sobie wyobrazić. Dzisiaj to abstrakcja, chłopaki mają teraz zapewnione stroje, hotele i tak dalej. Wtedy była to samowolka, ale gdy pojawiał się sukces, to zawodnik nawet nie zdążył wejść na podium a już pojawiali się na nim inni ludzie. Jak to mówią: sukces ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Przecieraliście szlaki, aby dziś inni mieli łatwiej. Tak, zdecydowanie. Robili to Tomek wspólnie z Jackiem, ale to Tomek był tym motorem napędowym i rzeczywiście przecierał te szlaki. Można powiedzieć, że wprowadził nas na salony. Mogę zacytować słowa Piotra Protasiewicza, który powiedział, że to Tomek wypromował żużel, który kiedyś był zaściankowym sportem, a dzisiaj wygląda zupełnie inaczej. I te sukcesy, oczywiście nie tylko jego, miały na to wpływ, ale to przede wszystkim Tomek torował te drogi i sprawił, że mamy dziś żużel na takim poziomie. Z którym z braci współpracowało się Panu lepiej? Nie ma co porównywać ich do siebie. To są dwie osoby o odmiennych charakterach, stylu bycia i życia. Każdy z nich inaczej podchodzi do sportu i z każdym trzeba inaczej współpracować. Nie da się ocenić, czy z którymś jest lepiej czy gorzej. Podobno obiecał Pan Tomaszowi, że zostanie z nim do końca kariery. To prawda. Jeżeli ktoś ze mną współpracował lub mnie zna, ten wie, że jestem osobą, która jeśli coś powie, to później się tego trzyma. I rzeczywiście tak jak kiedyś już wspominałem, obiecałem Tomkowi, że będę z nim do końca jego kariery. Na pewno tej żużlowej, bo były jeszcze inne plany- crossowe i Dakarowe. Z tym, że tego drugiego już mu nie mogłem obiecać, bo nie wiedziałem jak potoczą się nasze drogi. Tak też się stało. Wszyscy wiemy, co wydarzyło się później, ale niestety takie jest życie. Stało się i nie da się cofnąć czasu. Wracając jednak do naszej współpracy, tak jak obiecałem, tak dotrzymałem słowa. Natomiast dzisiaj jak patrzę na inne teamy, zawodników, to wszystko tak się zmienia, że ja już czasami nie nadążam. Potrafią się zmieniać nawet w sezonie, co za moich czasów było nie do pomyślenia. Dawniej, gdy miało się mechanika i menedżera, to taka współpraca była z reguły wieloletnia. Uważam więc, że nasza współpraca, razem z Wojtkiem Malakiem, który był mechanikiem Tomka, była najdłuższa na linii team - zawodnik. Nawet nie raz śmiano się, że u nas był najcichszy boks w parku maszyn. Potrafiliśmy się rozumieć bez słów, bo wszystko było dograne. Przez kontakt wzrokowy wiedzieliśmy co i gdzie trzeba zrobić. Wojtek Malak był od spraw technicznych, ja zajmowałem się logistyką przed zawodami, a w ich trakcie trochę taktyką. Wiedziałem już jak do Tomka podejść, w jakim on jest nastroju. Naprawdę rozumieliśmy się bez słów.