Dariusz Ostafiński, Interia: Który to już raz ratuje pan Unię? Paweł Baran, trener Unii Tarnów: Nie wiem. Pierwszy raz objąłem zespół w 2015 roku po Marku Cieślaku. Pracowałem do 2018. Teraz jest drugi raz. Od meczu z Wilkami Krosno prowadzę drużynę z Jackiem Rempałą. Pan mówi: objął, ale teraz to jest zdecydowanie akcja ratunkowa. W pewnym sensie tak, bo przejąłem zespół po sześciu porażkach. W takiej sytuacji równie dobrze mógłbym powiedzieć, że nie podejmuję się zadania. Pan się jednak podjął. Długo pan się zastanawiał? Ryzyko jest przecież ogromne i na 99 procent może się pan szykować na to, że na pana spadnie wina za spadek. Wcale się nie zastanawiałem, bo ja byłem cały czas przy drużynie. Po sześciu porażkach klub trochę zamieszał, dołożył do sztabu Jacka Rempałę, a Tomka Proszowskiego przesunął do roli kierownika drużyny. To jednak pan rozdaje karty. Nie ma czegoś takiego, że ja, czy Jacek. Jak byłem z Mirkiem Cierniakiem, to nie rozdzielaliśmy ról, ale razem ciągnęliśmy ten wózek. Teraz jest podobnie, tyle że jest Paweł z Jackiem. A w razie degradacji, to kto poniesie odpowiedzialność? Pewnie ja dostanę po tyłku. Słusznie? Ja nawet jak byłem z boku, to dostawałem po tyłku. Już się przyzwyczaiłem, że nie ma znaczenia, w jakim miejscu jestem. Spadliśmy z Ekstraligi, oberwałem. Jak nie grałem głównej roli, to oszczędzano mnie, dopóki było dobrze. Jak zaczęliśmy przegrywać, to temat wrócił. Nie w klubie, ale w mediach i wśród kibiców byłem winowajcą. A co pan ostatnio robił w klubie? Skupiałem się na młodzieży, na szkółce. Robiłem też tor, pomagałem Tomkowi. Jednak za budowę zespołu i prowadzenie go, odpowiadał głównie Tomek Proszowski. Ja starałem się mu podpowiadać, a on podejmował ostateczną decyzję. Zna pan Mariusza Siekańca? Niedoszły prezes Unii powiedział, że pierwszą rzeczą, jaką by zrobił, byłoby zwolnienie trenera, czyli pana? Nie znam pana Mariusza, nie siedzę w jego głowie i nie wiem, dlaczego tak myśli. W tarnowskim środowisku da się usłyszeć, że Baran jest słaby, bo nikogo nie wychował. Nie zgodzę się z tym. Od 2010 roku jestem w klubie i w tym czasie jako trener zdobyłem osiem medali. Ostatni w 2018 roku - złoto w DMPJ, a od 2015 roku jeździmy tylko i wyłącznie na pozycji młodzieżowej swoimi wychowankami. Wielu młodych zawodników w Unii wypłynęło. Również spełniamy wszystkie wymogi szkoleniowe i dostajemy nagrody z PZM-otu. Wiem, każdy liczył, że oni podbiją Ekstraligę, ale to tak nie działa. Rozwój młodego żużlowca, to skomplikowany proces. Nie wszystko zależy od umiejętności. Duże znaczenie odgrywa psychika. Pamiętajmy też, że ja opiekowałem się naszymi juniorami do pewnego momentu. Potem przejmowali ich inni ludzie, oni sami brali na siebie większą odpowiedzialność i różnie się to układało. Pan mówi: wychowywałem, ale najlepszy junior ostatnich lat Mateusz Cierniak wyszedł spod ręki ojca. Tak. Po zakończeniu szkolenia w UKS-ie, Mateusz przeszedł na duży tor, gdzie trenerem jestem ja. Zatem dołożyłem swoją cegiełkę. A Unia Tarnów wydaje duże środki na szkolenie. Mam porównanie do innych klubów i mogę powiedzieć, że do czołówki wiele nam brakuje. Dlaczego w takim razie taki zawodnik, jak Konieczny, choć rok temu jeździł dobrze i mówiło się, że teraz będzie liderem, zrobił krok do tyłu. Eksperci przewidywali, że zastąpi Cierniaka, a tak się nie stało? Kto tak mówił? Choćby Jacek Frątczak. No widzi pan. Środowisko coś nakręciło, a potem nas, czy mnie się z tego rozlicza. My nie mówiliśmy, ze Konieczny będzie gwiazdą. Ja bym tak na pewno nie powiedział, bo życie nauczyło mnie pokory. Jednak w przypadku Koniecznego trudno mówić o nakręcaniu. To wydawało się oczywiste, że on będzie liderem formacji juniorskiej. W żużlu, jak to w sporcie, nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem. Rok temu Konieczny nie był w świetle jupiterów, Cierniak był jego tarczą. Wszystkie oczy były zwrócone na niego, a ten drugi mógł się w spokoju rozwijać. Teraz nie ma już Mateusza i Przemek, po jednym udanym sezonie, nagle znalazł się w innym położeniu. Wszystkie oczy są zwrócone na niego. To przeszkadza? Tak. Zwłaszcza że opinia publiczna, ale też kibice, bywają bezwzględni. Taki młody zawodnik, zamiast cieszyć się jazdą, chodzi przygnębiony. Ktoś sobie wymyślił, ze Konieczny będzie gwiazdą, to się nie dzieje, a on za to płaci. Ktoś coś o nim powie i choć ja powiem: Przemek nie czytaj, nie warto, to oko człowieka kusi, żeby zajrzeć, co tam o mnie piszą. Na początku kariery trudno się odciąć. Człowiek przyzwyczaja się z wiekiem. Taki Pieszczek wstawia na Instagrama, co mu ludzie piszą. Widać jednak, że on ma teraz do tego dystans. Musiał jednak do tego dojrzeć. Wcześniej pewnie miał z ty kłopot. Pamięta pan pewnie Galę PGE Ekstraligi, na której miał pan zostać trenerem roku, ale Michał Probierz pomylił nazwiska. Myśli pan, że jakby wtedy wygrał, to inaczej by się pana kariera potoczyła? Inaczej by się może potoczyła, jakbym odszedł po tamtym pierwszym sezonie z klubu, ale dostałem kredyt zaufania i pracowałem dalej w Unii Tarnów. Potem byłem już na dobre i na złe. Byłem, jak spadliśmy po śmiertelnym wypadku Krystiana Rempały. Byłem po powrocie, kiedy znów trzeba było się ratować przed degradacją. Wtedy dużo wycisnęliśmy z zespołu. Mówiono, że tamta Unia zdobędzie dwa punkty, a nam dwóch punktów meczowych zabrakło do utrzymania. Jakbyśmy je zdobyli, to byłby bonus z Falubazem i kolejny rok w PGE Ekstralidze. Pan wtedy, na tej gali, próbował z kimś rozmawiać, tłumaczyć, że doszło do pomyłki. Myśli pan, że ktoś by mnie usłyszał. Rozmawiałem choćby z prezesem Ekstraligi Wojciechem Stępniewskim. Wszyscy tylko przewracali oczami. Jak się pan wtedy czuł? Zawiódł się pan kiedyś? Tak. To ja się czułem tak, jakbym przeżył mocny zawód. Byłem rozgoryczony, bo człowiek ciężko pracował. Nie jechałem na galę z myślą o zdobywaniu czegokolwiek, ale kiedy zobaczyłem na telebimie filmiki ze mną i z Unią, to zrobiło mi się przykro. Rok wcześniej zostałem rzucony na głęboką wodę, przejąłem zespół po Marku Cieślaku, i wspólnie z Mirkiem Cierniakiem wycisnęliśmy z tego bardzo dużo. Z tymi rzekomo słabymi juniorami wygrywaliśmy biegi młodzieżowe. I to nie z byle kim. Awansowaliśmy do play-off, zdobyliśmy brąz. Trener Probierz zadzwonił kiedyś, żeby przeprosić za pomyłkę? Nigdy z nim nie rozmawiałem, nie wiem nawet, co teraz robi. Dalej jest w piłkarskiej Cracovii. To blisko mnie. Może kiedyś będzie okazja pogadać. Najtrudniejszy moment dla pana w żużlu? Śmierć Krystiana Rempały. Nie zrozumie ten, kto nie przeżył. Wiele osób pomogło mi wtedy zostać przy żużlu. Miał pan do siebie jakieś pretensje o to, co się stało? Jak coś takiego się zdarzy, to każdy ma pretensje do siebie. Czasem jest jednak tak, że nie da się przewidzieć wszystkiego. Doszło do nieszczęśliwego wypadku, o który dużo myślałem nie tylko tamtego dnia, ale przez wiele kolejnych. Przypominałem sobie, co się działo. Odtwarzałem, co się stało, klatka po klatce. To był wyjazd na tor, jak tysiące innych. Była wtedy gorąca dyskusja o tym, że Krystian nie miał zapiętego kasku. Nie chcę o tym dyskutować, rozgrzebywać tego. Nigdy się w tym temacie nie wypowiadałem i teraz też nie chcę. Piotr Żyto, ówczesny trener ROW-u, mówił kiedyś, że był przy Rempale zaraz po wypadku i tego widoku nie zapomni do końca życia. Ja byłem i na torze i w szpitalu, a także na drugi dzień i w dniu śmierci. Dla mnie to za trudne, żeby powiedzieć coś więcej, opisywać to jakoś. Proszę mnie zrozumieć. Wspomniał pan, że wiele osób panu wtedy pomogło, żeby dalej miał pan siłę pracować. Kto konkretnie? Mirek Cierniak, rodzina. To nie była terapia, ale różne myśli chodziło mi po głowie, dużo dyskutowałem na ten temat. Czas nie leczy ran do samego końca, ale trochę pomaga. Wtedy na kilka dni zapomniałem o żużlu, bo najpierw walczyliśmy o życie, a potem szykowaliśmy się na pogrzeb. W końcu jednak musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy czuję się na siłach, żeby dalej pracować. Kiedyś opowiadał mi pan, że dzień śmierci Krystiana jest dniem zadumy. Są rocznice wesołe, ale są też smutne. Człowiek idzie wtedy na cmentarz i zauważa, że to już 5 lat minęło. To dużo czasu, ale wtedy myśli wracają. Unia przetrwa w razie spadku? Unia już miała wzloty i upadki. Ostatni 25 lat temu. Posucha była od 1997 do 2001 roku. Potem zmieniła się koniunktura, ludzie wrócili do sportu, a ojcem największych sukcesów został pan Szczepan Bukowski. On był na pokładzie, kiedy Unia się pogrążała, ale wrócił w wielkim stylu. Kto jest winny temu, że teraz jest tak, nie inaczej. A kto mógł zawinić, jak w mieście nie ma pieniędzy na sport. To samo jest w Rzeszowie. W takiej sytuacji ciężko coś wymyślić. Nie ma koniunktury na żużel, trzeba walczyć na miarę swoich możliwości. Krosno nigdy przesadnie dobrze nie stało, a teraz jest sponsor, są kibice i euforia. Może jest tak, że każdy na południowym wschodzie Polski ma swoje pięć minut. Może. W Tarnowie to nie tylko żużel ma kłopoty. Miasto nie żyje sportem wcale i gdyby nie Grupa Azoty, to w ogóle nie byłoby żużla. Kiedy Unia zdobywała medale z Gollobami i Rickardssonem, to pana nie było. Wtedy byłem w Krośnie, byłem Wilkiem. Potem przeniosłem się do Gdańska. Unia miała mocną parę juniorów Marcina Rempałę i Janusza Kołodzieja, a ja chciałem jeździć. W 2004 roku byłem juniorem, więc wybór był prosty. Z Kołodziejem kiedyś byliście przyjaciółmi, ale swego czasu udzielił pan wywiadu, w którym ostro go pan skrytykował. Jak jest teraz? Powiedziałem wtedy, co mnie gryzło. A z Januszem widujemy się na zawodach, cześć sobie mówimy. Nie ma jednak tego, co kiedyś. Nie żałuje pan? Czas leci do przodu i ciężko powiedzieć, co będzie za kilka lat. Na razie jesteśmy w innych miejscach, każdy z nas pracuje na swoje. Może kiedyś się to zmieni. Niedawno był taki dokument, w którym Piotr Protasiewicz i Tomasz Gollob wyznali, że kiedyś nie było między nimi miłości. A teraz przy kawie śmiali się z tego. Czy 20 lat temu ktoś by pomyślał, że to się wydarzy? Po tym sezonie, kiedy przejmował pan zespół po Cieślaku i zdobył z Unią brąz, myślałem, że za kilka lat może pan być topowym trenerem. Tak się nie stało. Młody jestem, więc wszystko przede mną. Poza wszystkim trenera kreuje środowisko. Jak trafi na dobre, to się rozpędza i wyrabia sobie markę. Ktoś może być geniuszem żużla, ale źle trafi i nic z tego nie będzie. Nie mówię, że tak jest w moim przypadku, ale wiele razy miałem związane ręce, bo na coś nie było środków i trzeba było sobie jakoś radzić. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź