Kamil Hynek, Interia: Od śmierci twojego taty minęło ponad pół roku. Czas leczy rany? Krystian Plech: Każdy człowiek jest inny i różnie sobie radzi w takich chwilach, ale mi taty ciągle brakuje. Na samym początku, kiedy te rany są świeże, jest szczególnie ciężko. Trzeba jednak żyć, codzienność, wir pracy sprawia, że później o pewnych rzeczach nie myśli się tak często, ale ból z powodu straty bliskiej osoby i tak będzie nam towarzyszył. Są momenty, gdy znajomi, kibice moi, czy taty dzwonią, wspominają i wtedy rzeczywiście mocniej chwyta za serce. Ja z tatą o żużlu rozmawiałem godzinami, zawsze mogłem go o coś zapytać i on z iskrą w oku wyczerpująco odpowiadał. Teraz np. przy okazji organizacji dwóch wydarzeń, które są hołdem i upamiętnieniem taty, chce odrestaurować jeden z jego motocykli. Niestety na wiele kwestii, dotyczących dawnych lat nie dostanę już odpowiedzi. Ciężko rozmawiać o bliskiej osobie w czasie przeszłym. Zdarzają się sytuacje, że ciężko rozmawiać na pewne tematy dotyczące ojca. To normalne. W czwartek ogłosiliśmy trofeum imienia taty - Orlen Golden Boy Trophy. Nie ukrywam, emocje wzięły górę, łezka się zakręciła. Musieliśmy zaprezentować coś, co tata zobaczy już tylko z Góry. Mnie zawsze rozpierała duma, że jestem synem Zenona Plecha. Dość wcześnie zostałem przez niego przygotowany na to, że w pewnym wieku spadnie na mnie ciężar podejmowania ważnych, życiowych decyzji. On mnie wdrażał w dorosłość. Jestem mu wdzięczny za wszystko i tylko od nas teraz zależy jak długo pamięć o Nim będzie trwać. Niektóre, dawne legendy zaraz po skończeniu kariery wycofywały się z żużla, całkowicie się od niego izolując. Twój tata żył dla czarnego sportu. Żużel był dla niego jak narkotyk, napędzał go do działania. Dzięki dyscyplinie czuł się się potrzebny. Cieszył, kiedy dziennikarze dzwonili po wywiad i pytali go o opinie. Kiedy Speedway Ekstraliga angażowała go w różne projekty m.in. nadzór nad budową toru na Stadionie Narodowym przed Grand Prix w Warszawie był bardzo przejęty. Strasznie to przeżywał, czuł się odpowiedzialny. W stolicy spędził ponad tydzień, a w międzyczasie jeździł jeszcze na dializy. Sytuacja pandemiczna, zamknięcie kraju, stadionu w Gdańsku psychicznie go dołowało. On potrzebował kontaktu z ludźmi, uwielbiał wpaść na obiekt Wybrzeża wypić tzw. kawkę warsztatową, czy popatrzeć jak chłopaki składają motocykle. Czasami zajadę na stadion przy Zawodników 1 i tej jednej osoby tam brakuje. Nawet dwa dni przed tym jak trafił do szpitala, zdążył odwiedzić doskonale znane kąty. Smakował wtedy ostatnią małą, czarną... Dla kibiców to był Super-Zenon, a dla ciebie bardziej super-tata? Tata był moim najlepszym przyjacielem i wzorem do naśladowania. Od dziecka brał mnie na stadion. Najpierw w Gdańsku, później w Gorzowie gdzie był trenerem, przez Wrocław, aż po wojaże po Polsce wzdłuż i wszerz, kiedy pracował w roli eksperta telewizyjnego. Przedstawiał mnie zawodnikom, uczył szacunku do sportowców, drugiego człowieka, opowiadał, za kim jakie sukcesy stoją. Słuchałem tych historii z otwartą buzią, byłem chłonny tej wiedzy. Być może dlatego stojąc bliżej innych dyscyplin jest mi teraz łatwiej. Z biegiem czasu, gdy byłem bliżej Patryka Dudka, ruszałem z nim na turnieje Grand Prix, sytuacja się odwracała. Coraz częściej to tata zagajał mnie, co słychać w środowisku, kto jeździ na jakim sprzęcie, z którego usług tunera korzysta. Bywały oczywiście momenty, jak to u ojca z synem, że się poróżnialiśmy. Twój tata chorował od dawna. Jeździł na dializy, przeszedł zawał, miał cukrzycę więc ten organizm siłą rzeczy był wyniszczony. U Marcina Majewskiego w "Trzecim wirażu" powiedziałeś, że mimo wszystko nie da się przyszykować na śmierć bliskiej osoby. Jeżeli ktoś bliżej zna historię z życia mojego taty, doskonale wie, że dwa razy uciekł śmierci spod topora. Nawet go uśmiercili. Raz spóźnił się na samolot, który się rozbił, a później auto, którym podróżował, zwisło na przęśle mostu, a tata złamał tylko rękę. Owszem poszarpało mu nerwy, w wyniku czego miał lekki niedowład, ale z wielu opresji tata wychodził bez szwanku. Kiedy pandemia się rozkręcała, martwiliśmy się. Chuchaliśmy na niego i dmuchaliśmy, powtarzaliśmy bez przerwy, żeby uważał na siebie. Już dwa lata temu przebywał w szpitalu i lekarze przekazali nam, abyśmy przygotowali się na najgorsze. I wtedy tata po raz kolejny się obronił. Teraz też nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że może się coś stać. Fakt, ostatnie dni były ciężkie, nie mogliśmy się z nim zobaczyć i ta tęsknota nas dobijała. Czuliśmy niepokój, ale wierzyliśmy, że tak jak zawsze dawał radę, tak ponownie pokaże temu najtrudniejszemu przeciwnikowi plecy. Mógłbyś przybliżyć ten ostatni telefon do taty. Nigdy nie przywiązywałem uwagi do historii tego typu, że ktoś przed odejściem musi załatwić jakąś sprawę, która nie daje mu spokoju i w ten sposób domyka swoje ziemskie życie. W jednym z moich ulubionych filmów "Joe Black" z Anthony Hopkinsem i Bradem Pittem tak się właśnie dzieje. Tata i mama wprowadzili się blok obok mnie. Ze swoich okien widziałem ich mieszkanie. Musiałem odstawić auto do warsztatu, nie miałem jak dojechać do pracy, a ojciec od paru dni przebywał w szpitalu. To był wtorek, a tata odszedł w środę. Postanowiłem, że wezmę jego samochód. Ten stał pod blokiem. Nie mogłem go odpalić, spieszyłem się, więc zamówiłem taksówkę. W ciągu dnia wykonałem do niego telefon. Wyjaśniłem, że chciałem uruchomić jego auto, ale chyba za długo stoi i padł akumulator. Tata oznajmił, że z autem wszystko jest okej, tylko w środku jest specjalny guzik, którym trzeba włączyć zapłon i że jak wrócę do domu, to żebym oddzwonił i mi wytłumaczy jak go odszukać. Wtorek dłużył się niemiłosiernie. Na następny dzień mieliśmy zaplanowany mecz ligowy w PGNiG Superlidze piłkarzy ręcznych, dlatego wszedłem do mieszkania dość późno. Zadzwonił zatroskany, czy udało mi się wreszcie zlokalizować przycisk. Odpowiedziałem, że dam mu znać rano, jak będę się wybierał do klubu. Sygnał telefonu usłyszałem równo z budzikiem. Była ósma rano. Odparłem, że idę się ogarnąć, wykąpię się, zjem śniadanie i melduję się w aucie. Wyraźnie go ta sytuacja z samochodem gryzła, bo po wyjściu z łazienki zobaczyłem kolejne nieodebrane połączenie. Poprosiłem o pomoc jego mechanika. On dokładnie określił mi położenie przycisku. Błyskawicznie wykręciłem numer do taty i poinformowałem, że auto śmiga, a na dodatek jest pełen bak paliwa. Odetchnął z ulgą. Miał dostać osocze, cholernie się cieszyliśmy. Był przed dializami, przy pożegnaniu rzuciłem na szybko, że będę miał później przerwę obiadową więc dam znać po południu. Zdążyłem dojechać na stadion w Gdańsku, odebrałem telefon, że taty już nami nie ma. . Masz tez tatuaż na cześć taty. Długo myślałem na ten temat. Tatuażysta Maciek Fludziński przekonał mnie, że warto go zrobić jeszcze za życia taty. Nie żałuję. Pochwaliłem się nim w dniu swoich dwudziestych trzecich urodzin. Tata mocno się wzruszył, był oszołomiony. Odjęło mu mowę i zdołał mi tylko uścisnąć dłoń. Pewnego razu siedzieliśmy w restauracji z Jackiem Gollobem i jego synem Oskarem. Nagle tata szarpnął mnie za koszulkę i zwrócił się do chłopaków: patrzcie jaki młody zrobił mi prezent. To jedno na pozór luźne zdanie znaczyło dla mnie więcej niż tysiąc słów. Co to za grafika? Na sercu mam autograf taty. Zawsze chciałem, aby był blisko mnie. Wspomniałeś, że tata dwa razy cudem uniknął tragedii. Tata wraz z innymi gwiazdami tamtych czasów: Fundinem, Olsenem, Maugerem i Jancarzem był na tournee po Antypodach. W drodze powrotnej mieli międzylądowanie na Fidżi. Jakieś zwiedzanie miasta, plażowanie. Spóźnili się na pokład samolotu, który leciał do Londynu. Specjalnie oddelegowana osoba miała ich odebrać z lotniska w stolicy Anglii. Tam dowiedziała się, że maszyna z gwiazdami na pokładzie runęła na ziemię i wszyscy pasażerowie zginęli. A to nie były czasy telefonów komórkowych, maili itd. Do opinii publicznej wypuszczono szokującą informację, że zginęły legendy sportu. A tymczasem chłopaki bukowali kolejny lot i jak gdyby nigdy nic zameldowali się na Wyspach na drugi dzień. Kiedy pojawili się w klubach, konsternacja mieszała się z niedowierzaniem. Trzeba było szybko odkręcać fake newsa. A wypadek samochodowy? W 1994 roku tata był szkoleniowcem w Gdańsku. Nie chcę też czegoś poprzeinaczać, ale albo najważniejsze osoby w klubie udały się wówczas na zawody, albo negocjować do Piły kontrakt Marcelego Dubickiego. Tata, Bogumił Szumowski oraz dyrektor Marek Mikulski w miejscowości Lendyczek wpadli na drodze w poślizg i zawinęli się na moście. Cud, że uszli z życiem. Z tatą rozmawialiście codziennie? I to po kilka razy. Ostatni pół godziny przed jego odejściem. Nic nie zapowiadało, że za chwilę taty nie będzie już nami. Potwornie się bałem, wręcz panikowałem, ale wiara pozwalała mieć nadzieję, że wyjdzie ze szpitala... I tak uważam, że swoją heroiczną walkę z choroba zwyciężył. Rozegrał ją na własnych zasadach. Inna sprawa, że tata nigdy nie narzekał na swój los. Może się świetnie maskował, ale dla nas był i będzie synonimem bohatera. Łatka syna legendy uwierała? W pięciu słowach: duma, ale niełatwy kawałek chleba. Na pewne sytuacje życiowe nie mamy jednak wpływu. Przed urodzeniem nikt mnie nie zapytał czyim synem chcę być. Okazało się, że osoba, która o mnie dba, przewija mnie, uczy jazdy na rowerze, jest słynną osobą. Tata na swoja nazwisko ciężko zapracował, mnóstwo wyrzeczeń go to kosztowało i nie chciałem być osobą, która przez swoje nieodpowiednie zachowanie ten dorobek zaprzepaści. Szkoła? Tam nigdy nie miałem taryfy ulgowej, bardziej chyba w drugą stronę, że to byłby wstyd, gdyby syn takiej legendy źle się uczył i miał w dzienniku jedynki z góry na dół. Choć mega prymusem nigdy nie byłem. Za darmo "na Plecha" też nikt mi nic nie dał. Jako nastolatek pracowałem na swój rachunek, podejmowałem się zajęć jak normalny student. Nie miałem kieszonkowego, rodzice mnie nie rozpieszczali. Starałem się jak najszybciej iść własną ścieżką. I tak w wieku osiemnastu lat załatwiłem Krzyśkowi Buczkowskiemu swój pierwszy w życiu kontrakt Nie wierzę, że znane nazwisko jednak nie otworzyło drzwi. Z początku na pewno było mi łatwiej. Za małolata poznałem dużo osób z branży, wiedziałem do kogo uderzyć. Tata jednak nigdy nie ingerował w mój rozwój. Jak się sparzyłem, popełniałem błędy, to sam. Dlatego podjąłem się m.in. pracy w piłce ręcznej, bo lubię nowe wyzwania. Zmiana środowiska, odświeżenie, wyjście ze strefy komfortu jest czasami bardzo wskazane. Nie chcę być całe życie kojarzony z tego, że jestem tylko synem słynnej osoby, tego Zenona Plecha. Taty często nie było domu, był w rozjazdach. Na świat przyszedłem już po zakończeniu kariery taty. Mimo to dalej szukał pomysłu na funkcjonowanie w żużlu. Został trenerem, więc w domu go brakowało. Kiedy przyjeżdżał po wielu dniach rozłąki, wykorzystywaliśmy go do maksimum. Ojciec zabierał nas wtedy na wycieczki. Łowiliśmy ryby, odwiedzaliśmy Karpacz, Zakopane, Kaszuby. Gdy skończył pracę we Wrocławiu, trochę wrzucił na luz. Komentował jeszcze co prawda zawody w Wizji Sport, ale nie był gościem w domu. Od 2000 roku to mama częściej pracowała, a tata przejął obowiązki pana domu. Był w nim non stop. Gotował obiady, odbierał mnie i siostrę ze szkoły. Gdy byłem w fazie dorastania, otrzymał propozycję poprowadzenia zespołu z Bydgoszczy. Nie opuszczałem go na krok i mocno się do siebie zbliżyliśmy. Każdy weekend spędzałem razem z nim na Polonii. Zawodnicy, którzy wtedy tam startowali, byli moimi rówieśnikami. W taki sposób zżyłem się z Emil Sajfutdinowem, Krzysiem Buczkowskim, Marcinem Jędrzejewskim, czy Szymkiem Woźniakiem. W Bydgoszczy spotkało też twojego tatę sporo przykrych incydentów. Posądzono go o prowadzenie drużyny pod wpływem alkoholu, a on był już w zaawansowanym stadium cukrzycy i choroba naprawdę silnie dawała mu się we znaki. Ówczesny prezes klubu - Leszek Tillinger nie zostawił tak tej sprawy i podał kibiców do sądu. Tata bardzo to przeżył. Wręcz wkurzył się. To były początki choroby, ale już wtedy organizm dawał mu w kość. Do tego dochodził stres związany z opieką nad drużyną, która jako beniaminek nie była faworytem Ekstraligi. Ojciec do późnych godzin nocnych przygotowywał nawierzchnię ze Śp. Toromistrzem Andrzejem Wyrąbkiewiczem. Na własne oczy widziałem, ile on wkłada w tę robotę pasji i serducha, poświęcenia. Potem te bezpodstawne i bezzasadne zarzuty w listach otwartych kibiców atakujące klub i tatę... nie rozumiałem tego. Przecież Polonia była beniaminkiem, miała desperacko bronić się przed spadkiem, a osiągnęła czwarte miejsce, czyli wynik ponad stan. Fakt, nie ma co się czarować, na wyjazdach wyglądało to tragicznie, ale z owalu Polonii udało się zrobić tacie mini-twierdzę. Zespół jechał emocjonujące mecze na ultra betonowym torze. Tata doskonale sobie przekalkulował, że tylko obierając taką taktykę można zaskoczyć rywala, zwłaszcza, że dawniej mało kto jeździł na skale. Wracając do meritum, po tych incydentach, tata zmienił nastawienie do niektórych osób w Polonii. W takich rozmowach prywatnych bardzo żałował, że nie udało mu się zdobyć złotego medalu mistrzostwa świata? W swojej kolekcji miał brąz z 1973 roku i srebro z 1979 roku. Nigdy nie dawał nam sygnałów, że był niezadowolony, bo ktoś mu sprzątnął krążek z najcenniejszego kruszcu sprzed nosa. Raczej nie czuł niedosytu, był zadowolony z tego co osiągnął, co dostał od losu. Gablota i tak była wypchana trofeami, niejeden żużlowiec mógłby o podobnej pomarzyć. Miał takie momenty, że sięgał pamięcią do 1979 roku i słynnego biegu z Kelly Moranem. Ależ był wtedy wpieniony na siebie. Na drugim łuku wszedł pod Amerykanina, ale się zawahał. Bał się, że wytrąci Morana z równowagi, ten się przewróci i straci ważne punkty. Wolał poczekać i dopaść go na następnym okrążeniu. Niestety nie zdołał się już potem zbliżyć na tyle, aby ponowić atak. W 73 roku nie był faworytem. Miał za sobą rzeszę ludzi, którzy dostrzegali w nim czarnego konia finału. W końcu był mistrzem Polski. Wyżej stały jednak akcje Jancarza. Sam tata był realistą, sytuował się gdzieś w okolicach piątej lokaty, a wskoczył na trzeci stopień podium. Chociaż jak pisał książkę z Darkiem Ostafińskim, to poszła z tytułem "W cieniu złota". Jedyne, czego brakowało tacie do pięknego ukoronowania kariery, to właśnie złotego medalu w jakichkolwiek zawodach światowej rangi. Indywidualnie, w parach, drużynowo miał zarówno srebro jak i brąz. Ty też próbowałeś swoich sił na motocyklu żużlowym. Próbowałeś. To świetne określenie. Tacie ten pomysł nie przypadł do gustu. Nie wprost, lecz między wierszami dawał mi do zrozumienia, żebym szedł w jego ślady. Strasznie pragnąłem, żeby udzielał mi wskazówek, ale od razu postawił mnie do pionu, że nie ma szans. Odparł, że ojca się nie posłucham, tak jak obcego człowieka i każdy będzie lepszy od niego. A dla mnie tata od zawsze był numerem jeden, idolem. Każda riposta płynąca od niego była największą mobilizacją. Chciał ci jazdę wybić z głowy? Brał mnie nawet podstępem. A to kazał skupić się na szkole, nauce, korepetycjach, czerpać pełnymi garściami z dzieciństwa. Powtarzał: Krystian, musisz się edukować, bo jak ci nie wyjdzie w sporcie, żebyś nie został z ręką w nocniku. No i kiedy miałem 15-16 lat nadszedł moment prawdy. Potwierdziłem gotowość do spróbowania się w żużlu. Tata wypalił, że teraz to już jest za późno na robienie kariery. Jakby tego było mało, walczyłem z otyłością. Gdy stałem na drugim polu, zahaczałem o pierwsze trzecie. Warunki fizyczne, tusza, były sporego kalibru ograniczeniem. Przez moment tata miał szkółkę na mini-torze w Gdańsku więc aż żal było nie skorzystać. Wyrzucili mnie drzwiami, to wepchnąłem się oknem. Przez sezon udało się odjechać jedne zawody i czwórmecz. Przygoda może nie za bogata, ale na własnej skórze przekonałem się, że to jednak nie dla mnie. Tata wygrał. Sam umiałem spojrzeć w lustro. Nigdy nie miałem problemów, aby powiedzieć sobie, że do czegoś się nie nadaję. Ale tak serio, to dopiero, jak byłem zdany na siebie i zarobiłem pierwsze pieniądze, wziąłem się w garść. Skupiłem się na uprawianiu sportu, trzymaniu diety. Jakąś obecność w tym żużlu jednak zaznaczyłem. Mogłem zostać cząstką sukcesy Patryka Dudka, świętowałem z nim wicemistrzostwo świata. Srebrny medal w kategorii juniorów padł łupem Kacpra Gomólskiego, kiedy mu pomagałem. W najbliższy piątek na torze w Toruniu odbędzie się PGE IMME. Pierwszy raz pod patronatem twojego taty. Skąd ten pomysł? Chyba dość naturalnie. Różnego rodzaju propozycje, pomysły na to jak uczcić pamięć taty spływały do nas bardzo szybko. Jesteśmy niezmierni uradowani, że aż tyle podmiotów wyraziło chęć zorganizowania memoriałów. Nie chcieliśmy jednak podejmować pochopnych decyzji. Po namyśle wewnątrz rodziny wybraliśmy według nas drogę najbardziej słuszną. Ekstraliga Żużlowa była z tatą od zawsze. Zaproponowała mu pracę komisarza, zaangażowała do projektu Grand Prix na Narodowym. W PGE IMME występuje elita, ścisła światowa czołówka, a tata zawsze do niej należał. Tata trzymał kciuki za te ideę. Kibicował jej. Porównywał ją do mistrzostw ligi brytyjskiej, gdzie samo znalezienie się w finale było czymś wyjątkowym. My dopiero budujemy prestiż polskiego odpowiednika, ale uważam, że zmierzamy we właściwym kierunku. Inna sprawa, że nastały ciężkie czasy dla sportu. Pandemia koronawirusa wydrenowała dziury w wielu firmach, a znalezienie funduszy na odrębny memoriał, czy turniej, na który udałoby się zaprosić gwiazdy, wymaga ogromnych nakładów. Tata dostał też Złotego Szczakiela za całokształt kariery. Wielokrotnie powtarzałem, że ta nagroda miała dla taty szczególną wartość mentalną. Czuł się doceniony. Złoty Szczakiel był dla niego dodatkową motywacją w walce z najgroźniejszym oponentem - chorobą. Marzył, aby odebrać w Warszawie statuetkę osobiście. Niestety zdrowie już nie pozwoliło. Czekał w gdańskim domu jak na szpilkach aż wrócę z gali i mu ją uroczyście przekażę. Organizujesz także campy dla młodzieży. Od 2018 roku organizuję Gdańsk Speedway Camp, czyli obóz szkoleniowy dla dzieci, które uprawiają mini-żużel. Na nasze obozy zapraszamy gwiazdy światowego formatu. U nas dzieciaki mogą ich dotknąć i z nimi poprzebywać. Na co dzień ich kontakt ogranicza się do włączenia telewizora lub kibicowania z perspektywy trybun. Pomysł zrodził się dość przypadkowo. Rodzic jednego z adeptów chciał wyjechać ze swoją latoroślą na treningi do Danii, która jest uznawana za kolebkę i mini-żużlową potęgę. Pomyślałem, dlaczego w takim razie nie zrobić czegoś podobnego u nas - w Gdańsku. I tak doszliśmy do momentu, w którym obchodzimy czwartą edycję, a miejsca na campie wyprzedają w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Gwiazdą najbliższej edycji będzie trzykrotny mistrz świata - Tai Woffinden. Jednym z punktów programu jest indywidualny trening na torze z idolem. Każdy z uczestników będzie miał Brytyjczyka dla siebie sam na sam. Otrzyma wskazówki i odpowiedzi na frapujące go zagadnienia. To nie wszystko. 21-22.06 Gdańsk Speedway Camp, natomiast już dzień później 23.06 druga impreza, która upamiętni tatę - Golden Boy Trophy. Turniej o puchar imienia taty, ale dla dzieci. Tak jak napomknąłeś, tata był oddany szkółce żużlowej. Kiedy dzieci robiły najmniejsze postępy, szły do przodu, on cieszył się razem z nimi. Nie wyobrażałem sobie żeby w Gdańsku, mieście mu szczególnie bliskim, nie obiekcie dla niego specjalnym, nie uhonorowano taty. Czuł się gdańszczaninem i chcę pożegnać go sposób godny, czyli w dzień ojca, jego imieniny. Co jeszcze? Wykłady przy współpracy z POLADA. Chcemy nie tylko bawić, ale i uczyć świadomości młodych ludzi, na co uważać w sporcie, jakie leki można brać, co należy zrobić, kiedy nie ma pewności, że dany lek można zażyć przed zawodami. Ta świadomość dotycząca lekarstw, odżywek, różnych substancji zabronionych w sporcie żużlowym jest słaba. Liczba wpadek w minionych sezonach jest dla naszej dyscypliny wstydliwa. Dziwi mnie, że kluby jak coś wykonują w tym kierunku, to raczej po macoszemu.