Kamil Hynek, Interia: Często słyszałeś, że jesteś złotym dzieckiem rybnickiego żużla? Kamil Cieślar, były zawodnik m.in. Włókniarza Częstochowa: Jeśli dochodziły do mnie podobne opinie, to nie brałem ich do siebie. Wolałem robić swoje. Pierwsze symptomy, że coś fajnego może się z tego urodzić, dostrzegłem tak naprawdę dopiero, kiedy przyszły sukcesy, tytuły na miniżużlu i zaczęły się o mnie bić praktycznie wszystkie kluby ekstraligowe. Twoja kariera nie trwała długo. Przed jedenastoma laty brutalnie przerwał ją wypadek odniesiony podczas pierwszej rundy MDMP na domowym torze w Częstochowie. Jesteś zły na los? Na początku człowiek nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Wydaje mu się, że zachorował na grypę i, gdy ona przechodzi, wraca powoli do normalności. Ja też myślałem, że to kwestia szybkiej rehabilitacji, góra półrocznej pauzy od startów. Nie winię jednak nikogo za to, co się wydarzyło. Czas uleczył rany? Z biegiem dni, lat oswoiłem się z pewnymi rzeczami. Każdy z nas jest inny, dużo zależy od psychiki. Najważniejsze, żeby ułożyć sobie wszystko w głowie. Ja byłem wśród tych osób, które się nie załamały. Jestem już dekadę po tym, jak spotkało mnie nieszczęście i śmiało mogę powiedzieć, że moje umysłowe rany zabliźniły się. Najważniejsze to znaleźć sobie cel, a ja mam dla kogo żyć. Czyli żelazna psychika uratowała cię przed totalnym rozpadnięciem się na emocjonalne kawałki? Żużel jest sportem, który szalenie kształtuje charakter. Wzmocniłem się, zahartowałem. Może i jeździłem krótko, ale speedway bardzo mi pomógł na dalszych etapach zwyczajnego funkcjonowania w społeczeństwie. Długo zadawałeś sobie pytanie, dlaczego ja, czemu trafiło akurat na mnie? Nigdy. Miałem świadomość, że decydując się na czarny sport, podpisuje pakt z diabłem i należy liczyć się z konsekwencjami jego uprawiania. Często wracasz do wydarzeń z 9.06.2010 roku? Odpowiem inaczej. Najmocniejsze kłucie w środku było przez pierwsze dwa lata po karambolu, kiedy w okolicach marca koledzy wyciągali sprzęt z garażów i przygotowywali się do pozimowych jazd treningowych. Wtedy rzeczywiście łapałem delikatnego doła. Widziałeś gdzieś powtórkę nagrania swojego upadku, ktoś to rejestrował? Kulisy znam tylko z opowiadań. Znajomi, którzy byli na trybunach mówili mi, że całe zajście wyglądało bardzo groźnie. Może i dobrze, że kiedyś nie było tylu transmisji, jak obecnie więc zdarzenie nie jest prawdopodobnie udokumentowane. Nierzadko jest tak, że po zobaczeniu czegoś budzą się w nas niechciane wspomnienia. Naprawdę nie wiem, jaka byłaby moja reakcja po obejrzeniu feralnego wyścigu. Wypadek spowodował Marcin Bubel. Miałeś do niego pretensje o to, co się potem stało? To jest sport ekstremalny, upadki są w niego wkalkulowane. Broń Boże nie żywię żadnej urazy do Marcina. Gdy leżałeś na torze, od razu byłeś świadomy, że to coś poważnego? Już wtedy nie miałeś czucia w nogach? Zaraz po kolizji czucie w kończynach było zachowane. Nie było więc tak, że ten rdzeń uległ przerwaniu od razu i z tego powstał niedowład. Pierwsi przybiegli do mnie mechanicy z tatą na czele. Chciałem się podnieść z toru, ale doktor kategorycznie mi zabronił. Przekazał, że uderzyłem zbyt groźnie, aby od razu się zrywać. W międzyczasie krzyczałem do ojca, żeby szykował motocykle na następne biegi. Podobno ledwo wsiadłeś do karetki, a już układałeś plan na kolejne zawody. Razem z Borysem Miturskim awansowaliśmy do finału MMPPK. Eliminacje przeszliśmy na starym stadionie w Łodzi, a medalowa rozgrywka miała się odbyć w Gorzowie. Strasznie zależało mi na tym turnieju. Po drodze walczyłem o to, aby załapać się do podstawowego składu Włókniarza. I co było dalej? Czy to, że jesteś przykuty do wózka inwalidzkiego należy obarczyć winą lekarzy? Przeszedłem operację dziewiątego czerwca, tydzień później nastąpiły powikłania. To, czy one wystąpiły na skutek zaniedbań specjalistów, zostawiam w sferze domysłów. Odnoszę wrażenie, że lekarze za szybko wyciągnęli ze mnie sączek, osocze nie miało gdzie wyjść i ucisnęło na rdzeń. Potwornie cierpiałem, zwijałem się z bólu, byłem na skraju omdlenia. Zebrało się konsylium, podawano mi coraz silniejsze środki. Najstraszniejsze było jednak to, że od godz. 16 zaczęło się ze mną dziać coś złego. Na dolegliwości zareagowałem natychmiast, ale oprócz faszerowania kolejnymi medykamentami, odbiłem się od grubej ściany. Postanowiono zostawić mnie w takim stanie na noc. Dopiero rano zrobiono prześwietlenie i zaordynowano reoperację, po której czucie w nogach zniknęło. Nie myślałeś, żeby pociągnąć personel medyczny do odpowiedzialności? Nie mam bladego pojęcia, jak aktualnie działają szpitale, ale wiem, jak to się odbywało dawno temu. Wniosek płynął jeden. Z taką placówką, instytucją, jak szpital nie warto wojować, bo ciężko jest cokolwiek wyegzekwować. Proszę sobie wyobrazić, że miesiąc nie mogłem się doprosić o wypis ze szpitala. Otrzymałem go dopiero po tym, jak wstawił się za mną teraźniejszy prezes częstochowskiego klubu pan Michał Świącik. Z lektury wypisu wynikało, że do szpitala trafiłem już z niedowładem kończyn dolnych, czyli według oceny lekarzy, straciłem w nich czucie już na torze. A to bzdura. Szok. No właśnie. Żeby zabrzmiało dosadniej, zastanawiałem się, czy ktoś nie sfałszował mi kartoteki. W każdym razie doskonale już rozumiem, o co chodzi w powiedzeniu, że papier wszystko przyjmie. Szkoda tylko, że wtedy nie było aż tak rozwiniętych mediów społecznościowych, być może udałoby się zachować jakieś dowody w postaci nagrań, coś udostępnić szerokiemu gronu odbiorców. Teraz jak tak dyskutujemy, myślę, że to był błąd, mogłem zgromadzić nawet jakiś skromny materiał. W tym przypadku byłem skazany na walkę z wiatrakami. Kto w tych trudnych chwilach był dla ciebie największym wsparciem, szczególnie ci pomógł? Najsilniej zaangażował się klub z Częstochowy, a na pierwszej linii frontu stanął ówczesny prezes - Marian Maślanka. Ale żużlowo wyróżniłbym trzech muszkieterów. Ramię w ramię szli z nim śp. Jacek Orlikowski i Krzysztof Mrozek. No i oczywiście rodzina, która była na każde moje zawołanie.