W lipcu 2020 roku Artur Czaja ogłosił zakończenie swojej kariery. Polak swoje najlepsze lata spędził we Włókniarzu Częstochowa, kiedy był młodzieżowcem. To właśnie tam poznał Grigorija Łagutę, z którym na pierwszym treningu się prawie pobił. Ruszyli na siebie z pięściami, a potem jadał z nim obiady Czaja licencję żużlową zdał w klubie z Częstochowy. To właśnie ich barwy reprezentował w latach 2011-2014 oraz 2016. Najlepszy kontakt w drużynie złapał z Grigorijem Łagutą, który często uchodził za duszę towarzystwa. Kontrowersyjny Rosjanin potrafił jednak też czarować na torze. Jeździł bez pardonu i to nawet na treningu. O tym na własnej skórze przekonał się Artur. - Spędzałem z nim bardzo dużo czasu. Poznaliśmy się bodajże w 2011 roku, gdy ja zaczynałem swoją przygodę w klubie. Grisza wraz ze swoim bratem również w tym samym roku pojawili się w Częstochowie. Nasza relacja zaczęła się burzliwie, bo na pierwszym wspólnym treningu “wsadził mnie w płot" i rozwalił mi praktycznie wszystko, co miałem (śmiech). Prawie się wtedy pobiliśmy. Pomyślałem sobie, że to najgorszy typ, jakiego znam w środowisku żużlowym. Potem się jednak pogodziliśmy i zakumplowaliśmy do tego stopnia, że wszystkie wyjazdy organizowaliśmy wspólnie, jedliśmy razem, przygotowywaliśmy motocykle razem, trenowaliśmy razem. Gdy był w Częstochowie to u mnie w domu jadał obiady. Gdy mieliśmy trochę wolnego czasu to często wspólnie jeździliśmy na gokarty. Mieliśmy relację zdecydowanie przyjacielską - mówi dla mediów Włókniarza. To była scena, jak z thrillera Mistrz Europy brał udział także w historycznym spotkaniu Ekstraligi. W 2013 roku odbył się niesamowicie ekscytujący dwumecz półfinałowy. Częstochowa i Toruń walczyli o awans do finału. Gospodarze w rewanżu byli osłabieni brakiem Emila Sajfutdinowa, a na domiar złego już w pierwszej serii czerwoną kartkę dostał Rafał Szombierski. Praktycznie w pięciu zawodników otarli się o finał, lecz później i tak wynik został zweryfikowany. Czaja pojechał w czternastej gonitwie nieregulaminowo i zwycięstwo mu odebrano. - Gdy zsiadłem z motocykla i przyglądałem się temu ostatniemu biegowi to czułem dumę. Rune Holta i Michael Jepsen Jensen jechali po finał i nagle przytrafił się defekt motocykla. Cały park maszyn w tym momencie zapadł się pod ziemię. To było uczucie, którego nie da się dobrze opisać. Defekt sprzętu - nie masz na to wpływu, nie była to niczyja wina, po prostu wielki pech w kluczowym momencie. Ludzie na trybunach szaleli, cieszyli się już z awansu do wielkiego finału i w momencie po prostu zapanowała cisza, jakby ktoś wyłączył prąd na całym obiekcie. Na pewno utkwiło to w pamięci na zawsze, ale nie do końca jest to przyjemne wspomnienie (śmiech) - kończy.