Jeszcze kilkanaście miesięcy temu wszyscy drżeliśmy o życie tego żużlowca. Adrian Miedziński w Zielonej Górze podczas półfinału play-off w 1. Lidze miał fatalną kraksę. Zahaczył o Maksa Fricke'a i huknął w bandę. Początkowo wydawało się, że znacznie poważniejsza będzie sytuacja zawodnika Falubazu, ale to Miedziński miał mniej szczęścia. Doznał urazu mózgu, został wprowadzony w śpiączkę, a lekarze walczyli o jego życie. Wiele wskazywało na to, że kariera została definitywnie zakończona, ale Adrian cudem błyskawicznie doszedł do siebie i kilka tygodni później pojawił się na gali PGE Ekstraligi. Wrócił też na tor, ale nie był sobą. Wzięła go przetrzebiona potwornymi problemami kadrowymi Unia Leszno, lecz Miedziński ewidentnie poszedł w drugą skrajność, co w rozmowach prywatnych zauważali nawet rywale. Z ryzykanta stał się zawodnikiem bardzo ostrożnym, a tak się w żużlu nie da. Nikogo nie dziwiły zatem plotki o możliwym zakończeniu kariery, które miały pochodzić zresztą od samego Miedzińskiego. Wygląda jednak na to, że coś się zmieniło. Podpisał kontrakt i chce jeszcze jeździć. Mistrz świata się nie poddaje Abramczyk Polonia Bydgoszcz poinformowała o tym, że podpisała kontrakt warszawski z Miedzińskim. Oznacza to, że nie ma on żadnych gwarancji finansowych i startowych. Wiele wskazuje na to, że były drużynowy mistrz świata i zwycięzca turnieju GP w Toruniu chce dalej walczyć o karierę. Najpewniej wiosną poszuka sobie innego klubu, bo raczej w Bydgoszczy nie ma większych szans na walkę o skład. Ale już w 2. Lidze mógłby wzbudzać zainteresowanie klubów. Zapewne najbardziej na odpuszczenie sobie dalszych startów przez Miedzińskiego liczyli jego najbliżsi, którzy na skutek potężnego stresu w przeszłości, chcieli odrobiny spokoju. Adrian to jest taki typ, który nigdy nie odpuszczał i głównie dlatego tak często brał udział w wypadkach (ponad 150 w karierze). Jeśli będzie kontynuował karierę, to przecież znowu będzie o niego strach. I to nawet jeśli ten dawny, brawurowy Miedziński już nie wróci.