Nie trzeba nikomu przypominać, co w ostatnich miesiącach przeszedł Adrian Miedziński. Nieco ponad roku temu w Zielonej Górze miał straszny upadek, po którym leżał w szpitalu w śpiączce, trwała walka nie tylko o jego zdrowie, a o jego życie. Jakimś cudem błyskawicznie doszedł do siebie, pojawił się na gali PGE Ekstraligi niespełna miesiąc po katastrofie w Zielonej Górze. Wyglądał całkiem dobrze i zaczął przebąkiwać o powrocie do żużla. Wielu mu to odradzało, mówiło że życie ma się jedno, a on już dość kredytów zaciągnął u swojego "anioła stróża". Miedziński jednak się uparł i swego dopiął. Będąca w fatalnym położeniu kadrowym Unia Leszno sięgnęła po tego żużlowca. Obawy o jego kolejne upadki okazały się niepotrzebne, bo... Miedziński praktycznie w ogóle nie ryzykował. Na torze w ogóle nie był sobą. Tu już nie chodzi nawet o wyniki, ale o styl. Spokojny, ostrożny, bez brawury z jakiej był znany. To na pewno on? Takie pytanie często padało. Stąd też, gdy po sezonie nie mówiło się o żadnych potencjalnych nowych kierunkach dla byłego drużynowego mistrza świata. Rodzina już się cieszyła, a tu nagły zwrot akcji? Rzecz jasna na koniec kariery u Miedzińskiego mocno liczyła jego skołatana nerwami do granic możliwości rodzina, która bardzo przeżyła choćby wspomniany upadek w Zielonej Górze. 38-letni zawodnik miał w rozmowach prywatnych wspominać o tym, że najpewniej już da sobie spokój. Wszyscy rozumieli tę decyzję, bo była w stu procentach racjonalna, a Adrian odszedłby z żużla jako człowiek z sukcesami, zwycięzca turnieju Grand Prix, multimedalista różnych zawodów. Wiemy na pewno, że sytuacja się zmieniła. Miedziński miał kontakt z minimum jednym klubem z 1. Ligi. Obecnie temat nieco ucichł, ale do okienka transferowego jeszcze kilka dni. Na rynku pozostaje duża grupa wolnych zawodników, więc Miedziński pewnie dla nikogo priorytetem nie będzie, ale jeśli grono zacznie się kruszyć, z pewnością i on znajdzie zatrudnienie. Pytanie, na ile serio traktował wspomniane rozmowy o przyszłości na torze.