Czyli ta Motoarena nie taka zła jak ją malują. Da się tam jednak zrobić fajny, przyjemny dla oka tor do ścigania. Ostatnia tegoroczna odsłona cyklu Grand Prix była prawdziwą ucztą. Cytując legendarną rozmowę z Jerzym Mordelem, można powiedzieć, że zawodnicy mijali się w sobotę, co łuk. Efektownymi akcjami można by obdzielić cały ekstraligowy sezon na tym obiekcie i jeszcze zostałoby ich pewnie na pół następnego. Dostaliśmy namacalny dowód, że to nie z nawierzchnią jest coś nie tak. Ale no właśnie z kim lub z czym w takim razie, że notorycznie popełniano błąd w sztuce. Śmierć, podatki i nuda na Motoarenie Halo, Toruń? Ręka w górę, kto łącznie ze mną nie chciał zaorać po bieżącej kampanii Motoareny i otworzyć tam sekcji wyścigów psów. Kogo nie doprowadzała do szewskiej pasji jazda gęsiego i brak mijanek na obiekcie im. Mariana Rosego niech pierwszy rzuci kamień. Krwawica, ból zębów, to najczęstsze dolegliwości zgłaszane po meczach toruńskiej drużyny na własnych śmieciach. Coraz modniejsze stawało się hasło, że na świecie pewne tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i nuda na Motoarenie. Taka żużlowa wersja kultowego filmu Śmierć w Wenecji, z tą różnicą, że tutaj nic się nie rozkręcało. No utyskiwań nie było końca. I kiedy już naprawdę traciliśmy wiarę w Motoarenę, cały na biało wchodzi dyrektor cyklu - Phil Morris i serwuje nam żużel przez wielkie "ż". Nie było zasypiania przed telewizorem i myśli w stylu, kiedy to się wreszcie skończy, tylko niech, to się jeszcze nie kończy. Chcieliśmy więcej. Bombonierka dla dyrektora GP Nie sądziłem, że to kiedykolwiek napisze, ale czapki z głów przed Morrisem i jego załogą. Wydobył z Motoareny wszystko co najlepsze, to czego różni ludzie szukali od dawna, ale nie umieli znaleźć lub może nawet specjalnie nie próbowali, albo szybko dawali sobie spokój. Świetnym przygotowaniem toru na Toruń Morris odkupił część win i grzeszków za wcześniejsze wątpliwej urody spektakle. Anglik nie miał zazwyczaj dobrej prasy, był przeważnie rugany za wlewanie tryliarda beczek wody w tor. Po prostu regularnie i koncertowo chrzanił, to za co jest odpowiedzialny. I jeśli to była w całości jego sprawka, miejscowi działacze powinni raz kupić mu dużą bombonierkę, że zdjął klątwę z Motoareny i dwa, w podskokach udać się na korepetycje do Anglika, żeby ten podał im gotowy przepis, jakich składników użyć, że tak było już zawsze. W sobotę pan Morris był debeściak i jego mafia też była debeściak, dlatego kończąc optymistycznie tym kultowym fragmentem z polskiej komedii "Kiler-ów 2-óch", mam nadzieję, że nie był to tylko jednorazowy wyskok Brytyjczyka i bilans zapierających dech w piersiach zawodów niedługo przebije długą listę marnej urody turniejów, czego sobie i Państwu życzę.