Kamil Hynek, Interia: Zawodnicy, którzy proszą pana o pomoc, mówią, że jest pan cudotwórcą. Wystarczy, że położą się u pana na stole fizjoterapeutycznym i za chwilę wychodzą jak nowonarodzeni. Micha Kliba, fizjoterapeuta gwiazd sportu: Chyba za "grubo" lecimy (śmiech). Nie przesadzałbym z tym gabinetem cudów. Po prostu staram się wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafię. Jednych udaje się postawić na nogi szybciej, z innymi trwa to trochę dłużej, ale dla mnie największą nagrodę jest fakt, że ci sportowcy po chociażby jednej wizycie często w razie kolejnej niedyspozycji wracają, bo czują, że te nasze "czary" dają efekty. Zainteresowanie pana gabinetem nakręcili żużlowcy, ale od kogoś to się musiało zacząć, ktoś tę karuzelę musiał rozkręcić. - Gdy tak się głębiej zastanowię, to prowizję powinienem odpalić Łukaszowi Sówce. To był pierwszy żużlowiec, który do mnie trafił. Znajoma zapytała, czy nie pomogę mu w sezonie, ale na całe szczęście chłopak przejechał rozgrywki cało i zdrowo. Następnie wpadł Karol Baran, a potem rzeczywiście zafunkcjonowała już poczta pantoflowa. W pewnym sensie lawinę uruchomił Peter Kildemand. Byliśmy dla niego jedną z ostatnich desek ratunku. Duńczyk był już wtedy uznanej klasy żużlowcem, ale ze względu na uraz nie mógł wrócić na tor. Zanim zawitał do MK Med męczył się kilkanaście dni. Udało nam się go prędko "naprawić". 72 godziny później pojechał już w meczu ligowym. Zdobył osiem punktów. Przedstawiciele jakich dyscyplin przychodzą do pana gabinetu? - To jest bardzo szeroki przekrój, od MMA, przez siatkówkę, aż do sportów zimowych. Ale najliczniejszą grupę stanowią oczywiście ludzie ze zwykłymi schorzeniami. Zdarzały się na tyle ciężkie kontuzje, że kręcił pan głową i powtarzał sobie w duchu " o matko, ale tutaj, to sytuacja jest beznadziejna"? - Z żużlowcami prawie zawsze. Zwykły pacjent przyjdzie z bólem kręgosłupa, albo ze złamaną nogą, a żużlowiec po groźnym upadku z prędkością stu kilometrów na godzinę ma przeważnie taką skalę i mnogość obrażeń, że nie wiadomo w co ręce włożyć. Niedawno piękną laurkę wystawił panu Mikkel Michelsen. Po upadku w lidze duńskiej mistrz Europy zgłosił się do MK Med, a pan go w ekspresowym tempie poskładał. - Nawet sobie ten fragment nagrałem na pamiątkę. To są małe rzeczy, ale one naprawdę motywują do dalszej pracy. Inna historia. Wzięliśmy w obroty bark Antonio Lindbaecka. Pięć dni po naszych zabiegach Szwed w pierwszym biegu w turnieju Grand Prix przywiózł trzy punkty wywalczone na trasie. Skakałem przed telewizorem jak dziecko. Michelsen to w ogóle wyjątkowy przypadek. Kiedyś, przed jednym z turniejów SEC facet nie mógł podnieść ręki, a pan doprowadził go do takiego stanu, że absolutnie nie było po nim widać, iż coś mu dolega. - Mikkel to urodzony wojownik. Ma niesamowity i wciąż młody organizm, dlatego na nim rany goją się jak na psie, a to przyspiesza proces dochodzenia do pełnej sprawności. Po za tym jest tytanem pracy. No, ale są rzeczy, których nie przeskoczymy i te zabiegi podzieliliśmy na sesje. To było dziesięć dni po sześć godzin potwornej "orki". Czyli coś w tym jest, że żużlowcy mają kości z gumy, albo są ulepieni z innej gliny? - Sportowcy od zwykłego Kowalskiego tę zdolność do regeneracji zawsze przejawiają lepszą. Składa się na to wiele detali. Wytrenowanie, genetyka, czy nawet taka głupota, jak rzucenie w kąt papierosów robią gigantyczną różnicę. Pod pana czujnym okiem leczył się też Grzegorz Zengota. Po fatalnym upadku na crossie wychowankowi Falubazu Zielona Góra groziła parę lat temu amputacja nogi i koniec kariery. - Teraz już możemy się z tego śmiać, bo wszystko skończyło się dobrze, Grzesiu znów się z powodzeniem ściga, ale o mały włos nie wpisałem go sobie do dowodu. Tylko, że wtedy nie było nam wesoło. To była żmudna rehabilitacja, przez miesiąc, dzień w dzień z przerwą na weekendy harowaliśmy w pocie czoła po osiem godzin, żeby Grzesiek "odzyskał" roztrzaskaną kończynę. Gdy wsiadł w końcu, po długiej pauzie na motocykl, byłem z niego szczerze dumny. W międzyczasie mógłby znaleźć tysiące powodów, żeby się poddać, ale on się nie złamał i dopiął swego. Musicie być trochę psychologami dla żużlowców? - Jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy. Trzeba zawodnika ciągle podtrzymywać na duchu i tchnąć w niego wiarę, że ten kierat ma sens. Dodatkowo musimy skupiać się na tym, żeby wyciągnąć z pacjenta maksimum, ale też stopować, aby jeszcze mocniej się nie uszkodził. A jaka jest świadomość wśród samych zawodników? Czasami odnoszę wrażenie, że oni nie do końca wiedzą kiedy nadepnąć na hamulec i strasznie spieszą się z powrotem na tor. Rozumiem, że żużlowiec jak nie startuje, to nie zarabia, ale co nagle, to po diable, można sobie przecież wyrządzić jeszcze większą krzywdę. - Zawodnicy współpracują ściśle z lekarzami i żaden nie podbije zawodnikowi zdolności do jazdy, gdy jego stan na to nie pozwala. Inna sprawa, że każdy ma swój kręgosłup moralny. Istnieje coś takiego jak troska o kolegów, z którymi się wyjeżdża pod taśmę. Nie można być samolubnym i myśleć tylko o sobie. Jakiś przykład? - Tylko pozytywny. Zajmowałem się Joshem Grajczonkiem i zabrakło nam czasu, żeby mógł wystąpić w meczu. Nie chciał narażać siebie i rywali na ewentualny szwank. Bał się, że stworzy zagrożenie i będzie miał kogoś na sumieniu. Był taki czas, że Nicki Pedersen zabierał na zawody fizjoterapeutkę. Towarzyszyła mu w parku maszyn i obskakiwała po biegach, żeby go rozmasować. Skoro pozytywna opinia o pana zakładzie poszła w świat, nie było propozycji, aby dołączyć do teamu jakiegoś zawodnika? - Takiej oferty na wyłączność nie kojarzę. Pojawiały się pomysły, aby zaopiekować się zawodnikiem na pojedynczym turnieju SEC lub Grand Prix, ale gdzieś to się to się rozmywało. Chyba zawodnicy czuli się na tyle okej, że moja obecność przy nich okazywała się zbędna. A może zakład nie poradziłby sobie bez głównego kapitana na pokładzie? - Trzeba by było zamknąć na chwilę, bo pracuję w pojedynkę. Skoro do drzwi pana gabinetu pukają gwiazdy, pewnie niektórzy wyobrażają sobie, że śpi pan na kasie, a z tych najlepszych zawodników zdziera pan jeszcze kosmiczne kwoty. - Dawniej mnie to wkurzało, ale teraz już tylko bawi. To tak jakby Tai Woffinden poszedł kupić telewizor, a w sklepie krzyknęliby sobie siedem tysięcy, bo to przecież trzykrotny mistrz świata, to trzeba go wydoić. Za chwilę po identyczny model przyszedłby Jan Nowak i ten usłyszałby, że dla niego cena jest przez pół niższa. No nie, tak to nie działa. U mnie pacjent też płaci za konkretną usługę według sztywno obowiązującego cennika. A co do kasy, do dziesiątego mi wystarcza. Ktoś mnie zaraz posądzi, że grzebię panu w portfelu, ale próbujmy przywołać taką hipotetyczną scenkę. Sprzedaje mi pan swój gabinet. Jest pan ustawiony, wystarczy chociaż na miłe mieszkanko, albo porządne auto? - Przy aktualnych cenach mieszkań, to musiałbym jeszcze dołożyć jakiś kredyt do kawalerki (śmiech). Ale wie pan co? Zaintrygował mnie pan tym pytaniem. Nigdy tego nie liczyłem, a ten sprzęt stojący w gabinecie do najtańszych nie należy. Jest pan jak tunerzy z najwyższej półki? Bez przerwy musicie inwestować w swój warsztat, czyli gabinet, żeby nie stać w miejscu? - Jest takie ładne przysłowie świetnie oddające specyfikę naszej profesji. Gdy się nie rozwijasz, to się cofasz. To samo tyczy się umiejętności. Ciągle trzeba się szkolić i nabywać kolejnych umiejętności. Wsłuchując się w wypowiedzi zawodników, to pan jest takim Ryszardem Kowalski wśród fizjoterapeutów? - Ha ha!. Dziękuję za to porównanie. W kraju, czy nawet w regionie jest na pęczki świetnych specjalistów. Nigdy z nikim się nie zestawiałem. Wolę skupić się na sobie i doskonalić swój warsztat, a nie patrzeć komuś na ręce. Kiedy los rzuca kłody pod nogi, lubię dumać nad nowymi rozwiązaniami. Tak było ze wspomnianym wcześniej Kildemandem. Jego dłoń była w opłakanym stanie, więc na trening założyliśmy profilaktycznie "tejpa". Jego mechanik Marcin Momot zadzwonił, że Peter odczuwa duży dyskomfort nie da rady z tym jechać. Pół nocy kombinowałem, jak temu zaradzić. Udało się, dłoń nie bolała, a Peter zaprezentował się z przyzwoitej strony. Przez pandemię koronawirusa prawie poszedł pan z torbami. Pana zakład z dnia na dzień musiał zostać zamknięty. - To był strasznie dziwny czas. Jeszcze w piątek normalnie przyjmowałem pacjentów, a już w poniedziałek trzeba było założyć na gabinet kłódkę. Cała gospodarka jak za pstryknięciem palca uległa zamrożeniu. Zaczęła się bitwa myśli, co dalej. Układałem plan jak przetrwać bez pracy. Oszczędności się kurczyły w zastraszającym tempie. W sumie bez dochodu byłem sześć tygodni, ale dla mnie ten okres był jak wieczność. Dochodziło do pana, że się pan nie podniesie i być może będzie pan zmuszony zlikwidować gabinet? - Towarzyszyła mi raczej niepewność i przebieranie nogami, kiedy spuszczą nas ze smyczy. 3-4 miesiące z kratami w oknach mogłyby mnie wykończyć. Firmy o pańskim profilu, gdzie ma pan "żywy" kontakt z pacjentem nie da się prowadzić "na odległość", albo poprzez teleporady. - To nie wchodziło w grę. Nie dotykając pacjenta, czy diagnozowania go na żywo, miałbym mu za pośrednictwem monitora komputerowego podawać numer konta do wpłaty? Przecież to byłoby oszukiwanie siebie i jego.