Maciej Słomiński, Interia: Po wybuchu pandemii koronawirusa sportowy świat z troską pochylił się nad olimpijczykami, którym przełożono igrzyska w Tokio. A jak jest z paraolimpijczykami? Rafał Wilk, trzykrotny złoty medalista paraolimpijski w handbike’u: - Paraolimpiada chodzi w parze z olimpiadą. Sportowcy niepełnosprawni zaczynają przeważnie rywalizować około dwóch tygodni po zakończeniu igrzysk. Nasze zawody też zostały oczywiście przesunięte na kolejny rok. Czy trzeba walczyć o kwalifikację na zawody paraolimpijskie tak samo jak na olimpijskie? Czy liczy się tylko udział? - Tu nikt nie jedzie na piękne oczy czy za nazwisko. W każdej dyscyplinie wygląda to trochę inaczej, ale trzeba zbierać punkty, są kwalifikacje, niekiedy cięższe od samych zawodów olimpijskich. Informacja o przełożeniu zawodów w Tokio jakoś cię dotknęła, czy po wypadku który odniosłeś 14 lat temu bierzesz takie rzeczy "na miękko"? - Pandemia pomieszała nam szyki, jeśli chodzi o przygotowania do najważniejszej z imprez. Wylecieliśmy na zgrupowanie na Majorkę, mieliśmy zaplanowany obóz na dwa tygodnie, ale po trzech dniach musieliśmy wracać, gdy ogłoszono zmianę terminu igrzysk. Może i dobrze, bo gdybyśmy mieli czekać uziemieni w Hiszpanii, bez możliwości wychodzenia na zewnątrz i trenowania, to by było kiepsko. A tak wróciliśmy do domu, trenujemy z zachowaniem norm bezpieczeństwa i czekamy na powrót życia do normy. Wypadek, któremu uległeś na żużlowym torze zdarzył się, gdy miałeś 32 lata. To sporo jak na przedstawiciela "czarnego sportu". Można było pokusić się o podsumowanie kariery. Byłeś dobrym żużlowcem? - Byłem bardzo obiecującym młodzieżowcem, zaliczałem się do polskiego topu. Potem moja kariera przybrała kształt sinusoidy. Miałem kontuzje, gorsze i lepsze sezony. W pewnym momencie miałem żużla dość. Akurat ostatnie dwa lata przed wypadkiem miałem znośne. Forma dopisywała i zdobycze punktowe tak samo. Jednak wiecznie bym na żużlu nie jeździł. Można powiedzieć, że jedną karierę zakończyłem, kolejną zacząłem (śmiech). Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mając moje 46 lat na pewno bym już nie był zawodnikiem speedwaya. A w handbike’u moja kariera kolarska, jeśli zdrowie dopisze, mogę spokojnie jeszcze z 10 lat pojeździć. Żużel nie jest dyscypliną olimpijską, a ty wziąłeś udział w igrzyskach, w dodatku jako chorąży polskiej ekipy paraolimpijskiej. - Wydaje mi się, że jestem jedynym żużlowcem, który zdobył olimpijskie złoto. Mam trzy olimpijskie medale z najcenniejszego kruszcu. Nie mówię "paraolimpijskie", bo dla mnie olimpiada to olimpiada. Wkładamy to samo serce, to samo zaangażowanie, wszystko jest tak samo jak w normalnym sporcie. Ktoś, kto różnicuje sport olimpijski od paraolimpijskiego tkwi w ogromnym błędzie. Doświadczyłem jednego i drugiego i zaświadczam, że nie poświęcam o połowę mniej czasu na trening, myślę nawet, że teraz wyzwań jest więcej. Pamiętasz sam moment wypadku na torze żużlowym? - Pamiętam doskonale. Nie straciłem przytomności. Byłem świadomy, to znaczy nie byłem świadom konsekwencji, ale przytomności nie straciłem. Myślałem, że to kolejna kontuzja i za dwa miesiące wrócę na tor. Niestety, nie było to złamanie ręki albo nogi, ale cięższa kontuzja. Przerwanie rdzenia kręgowego. Lekko o tym mówisz, a jesteś przecież człowiekiem przykutym do wózka inwalidzkiego. - Myślę, że z każdej sytuacji można coś wziąć dla siebie. Dziś jest dokładnie 14. rocznica rozpoczęcia mojego nowego życia. Nie brakuje ci zapachu metanolu o poranku? - Zaraz po wypadku nie wyobrażałem sobie życia bez żużla. Byłem trenerem, spędzałem w parku maszyn tyle samo czasu jak, gdy byłem zawodnikiem. Potem człowiek życie przewartościował. Oglądam w telewizji, śledzę na bieżąco, ale moje serce nie jest tak blisko żużla jak kiedyś. Pojawiły się nowe priorytety w życiu. Potraktowałem wypadek jako początek nowego wyścigu. Myślę, że w nowym życiu odnoszę większe sukcesy niż przed wypadkiem.