Chris Harris. Specjalista od Grand Prix, który irytował i... wzbudzał sympatię Zapewne było wielu, których powrót Chrisa Harrisa do polskiej ligi ucieszył. Brytyjczyk szczyt swojej kariery ma już za sobą, ale w przeszłości zapadł w pamięci wielu kibicom. I to niekoniecznie ze startów w Polsce, bo na naszych torach, które są znacznie dłuższe od tych na Wyspach, zwyczajnie mu nie szło. W polskich klubach po prostu kariery nie zrobił. A zwiedził ich kilka, ale nigdzie na dłużej nie zakotwiczył. Miał swoje epizody w Rybniku, Rzeszowie, czy Częstochowie, ale za każdym razem ta przygoda kończyła się tym samym - rozczarowaniem. Realia były takie, że Chris Harris miał problem ze zdobywaniem punktów w Polsce, a w Grand Prix, gdzie jeździł długie lata, potrafił sprawiać niespodzianki, a nawet wygrać pojedynczy turniej. To działało na wyobraźnie polskich działaczy, którzy długo wierzyli, że zrobią dobry interes ściągając do siebie Harrisa.Brytyjczykowi nie pasowały jednak nasze tory. To jedna strona medalu. Druga to jego styl bycia. Ci, którzy mieli okazję z nim współpracować powtarzali, że to bardzo specyficzny zawodnik. Ma swoje zwyczaje, a żużel nie jest czymś, na punkcie czego ma przysłowiowego "hopla". Wielu narzekało na takie podejście zwracając uwagę na jego wagę. Nie raz i nie dwa można było zobaczyć żużlowca, który ledwo mieścił się w kevlar. Niekoniecznie przypominał wysportowanego i wychudzonego zawodnika.Harris swoją renomę wyrobił sobie jednak jako jeden z najlepszych brytyjskich żużlowców w latach 2005 - 2018. W swojej rodzinnej lidze był niemalże lokalnym matadorem. Dziewięciokrotnie stawał na podium Grand Prix i nie zmienia to faktu, że praktycznie co roku miał problem z utrzymanie w czołowej ósemce. Na starty w elicie miał jednak swój patent. Albo awansował przez Grand Prix Challenge, albo otrzymał stałą dziką kartę od organizatorów. Mówiąc krótko - były lata, w których Harris w Grand Prix po prostu musiał jeździć. Antonio Lindback. Żużlowiec, który zapragnął pracy koparką Naturalizowany Szwed (Lindback pochodzi z Brazylii) jest jedną z najbardziej barwnych postaci w środowisku żużlowym. Wielki talent, który w Szwecji swego czasu postrzegany był jako potencjalny następca wielkiego Tony'ego Rickardssona. Jego kariera była jednak bardzo bujna i niekoniecznie ułożyła się po jego myśli.Antonio Lindback znany był nie tylko z akcji na torze, ale także poza nim. Miał problemy z prawem. Przyłapany został niegdyś na prowadzeniu samochodu pod wpływem alkoholu. Miał problemy natury prywatnej. Kilka razy rezygnował z żużla, aby... za każdym razem wracać. Tak też jest i tym razem. Jeszcze przed rokiem Szwed zszokował wszystkim informując o końcu kariery żużlowej.- Żużel był wielką częścią mojego życia zawsze pozostanie bliski mojemu sercu. Teraz chcę spędzić czas z moją rodziną, towarzyszyć dzieciom, cieszyć się piątkowym relaksem. Wszystkim tym, co jest związane z życiem rodzinnym. Dziękuję!Lindback wymyślił sobie, że po skończonej karierze zajmie się pracą na... koparce. Długo jednak nie wytrzymał. Najpierw w trakcie sezonu 2021 zdecydował się na powrót do ligi szwedzkiej, a kilka miesięcy później ogłosił, że pragnie wrócić jednak do żużla na stałe i związał się kontraktem z Aforti Startem Gniezno.Obecnie Szwed to jednak przysłowiowy kot w worku. Potencjał i możliwości ma duże, bo jest przecież byłym uczestnikiem cyklu Grand Prix. Nie wiemy jednak, czy wróci do profesjonalnego sportu odpowiednio przygotowany i zmotywowany. Rok temu karierę kończył zirytowany słabymi wynikami. Troy Batchelor, czyli niespełniona nadzieja australijskiego żużla To kolejny z głośnych powrotów. Podobnie jak jego poprzednicy, były uczestnik cyklu Grand Prix i wieloletni zawodnik klubów PGE Ekstraligi. Najczęściej kojarzony z Unią Leszno, w której jeszcze jako junior wypłynął na szerokie wody i ujawnił swój nietuzinkowy talent.W Lesznie jeździł sześć lat, ale z każdym rokiem obniżał swoje loty, aż w końcu zaczął wędrówkę po innych klubach. Za każdym razem podpisując nową umowę z polskim klubem motywację miał tę samą - odbudować się. Tak też jest teraz, kiedy Batchelor podpisał kontrakt z Unią Tarnów.Tym samym wraca do polskiej ligi po ostatnim nieudanym okresie w ROW-ie Rybnik. W klubie z Górnego Śląska Australijczyk totalnie przepadł. Narzekał na brak jazdy w sezonie 2020 (okres covidowy) i zniknął z radarów. Ścigał się co prawda w lidze angielskiej, ale tam też nie zachwycał.Teraz pomocną dłoń wystawili w jego kierunku działacze z Tarnowa, którzy nie mają nic do stracenia. Batchelor zresztą też. Można śmiało powiedzieć, że obecnie jest na sportowym dnie, z którego ma szansę się odbić. Pewnie nie wróci do swojej najlepszej formy, ale stać go na solidne punktowanie w 2. Lidze Żużlowej. To przecież wielokrotny medalista międzynarodowych imprez z reprezentacją Australii oraz mistrz kraju z sezonu 2013.