- Przez ostatnie kilka dni byłem nieaktywny z powodu przymusowego, państwowego obozu wojskowego. Po tym tygodniu dużo refleksji o życiu, karierze i przyszłości. Teraz staram się krok po kroku wrócić do normalnego życia - napisał Wojciech Janowski na swoim profilu na LinkedIn. Mama i żona bardzo się denerwowały - To nie miało związku z wojną w Ukrainie - tłumaczy nam Jankowski, gdy zadzwoniliśmy zapytać, o co chodziło. - Już dwa lata temu miałem być skoszarowany, ale wtedy to zostało odwołane ze względu na pandemię. Za budżetowano jednak środki na przeszkolenie 200 tysięcy osób z rezerwy i na tydzień przeniosłem się do zupełnie innego świata - wyjaśnia. Powołanie całkowicie zepsuło mu plany. Zawodowe i prywatne. Miał komunię dziecka. - Mogłem kombinować z jakimś zwolnieniem lekarskim. Niektórzy tak zrobili, bo na moje szkolenie przyjechała połowa z wezwanych osób. Uznałem jednak, że nie będę przedstawiał żadnych dokumentów o niezdolności, bo wezmą mnie prędzej, czy później, a chciałem to mieć za sobą - stwierdza. Jankowski żyje w świecie biznesu, gdzie liczy się każda sekunda. Przestawienie się na wolne, leniwe życie w wojsku było dla niego dużym przeżyciem. - To, co tam zrobiłem w tydzień, normalnie zrobiłbym w dwa, trzy dni. Jednak nie narzekam, bo nie było żadnych scen, które znamy z filmów o wojsku. Nikt nie chciał nas zgnoić, nie było musztry, ani żadnego wycisku fizycznego. Mama i żona się denerwowały. Wyszło na to, że niepotrzebnie - przyznaje. Nauczyli go strzelać W trakcie szkolenia nauczył się strzelać. - Każdy z nas miał sobie przypomnieć, jak posługiwać się bronią. Gdyby doszło do mobilizacji, to nie byłoby czasu na naukę. Ja nigdy nie byłem strzelcem wyborowym. Mam dominujące lewe oko, a jestem praworęczny. Młody, ale doświadczony major poświęcił mi trochę czasu i teraz celuję lewym okiem i strzelam lewą ręką - chwali się Jankowski. Pobudkę miał o 5.30. Nie było jednak krzyków. Dyżurny chodził od pokoju do pokoju, pukał i mówił stanowczym głosem, że pora wstawać. Dzień kończył się wieczornym apelem o 21.30. Potem był capstrzyk. - Dla mnie ten tydzień w koszarach, to był totalny reset. To inny świat, niż ten, w którym żyję. W biznesie nigdy na nic nie ma czasu. W wojsku miałem go aż za dużo. Pozwolono nam mieć telefony komórkowe, choć proszono, żeby nie korzystać z nich w godzinach roboczych. Po tygodniu miałem 150 nieodebranych połączeń. Nie oddzwaniałem, to nie miało sensu - śmieje się Jankowski. Miał czas, żeby pomyśleć o życiu Zapytaliśmy o refleksje o życiu, o których wspomniał we wpisie w mediach społecznościowych. - Kiedy kładłem się o 21.30, to miałem dużo czasu, żeby myśleć o tym co ważne, a co nie. W domu nie mam na to czasu. Jestem zabiegany. Mamy dwójkę małych dzieci, w wieku 5 i 6 lat. Ciągle coś się dzieje. Przyznam, że było mi ciężko bez rodziny. Dobrze, że wieczorami mogliśmy do siebie dzwonić - przyznaje. Po przekroczeniu murów jednostki zostawił jednak za sobą wiele trosk. - Są rzeczy, które normalnie człowieka irytują. Kiedy trafiłem do wojska, to o wielu z tych spraw zapomniałem. W głowie zostali mi tylko bliscy, rodzina. Miałem do siebie pretensje, że zostawiłem żonę samą. Nie mamy nikogo na miejscu, bo nasi rodzice w Gnieźnie, więc Natalia nie mogła liczyć na niczyją pomoc, gdy mnie nie było - zauważa. Kiedy wychodził, podziękowali mu za spełnienie obywatelskiego obowiązku. Czy i kiedy zostanie wezwany ponownie? Czy nie boi się, że w związku z wojną w Ukrainie, to może być nieodległa perspektywa? Zwłaszcza że Rosja straszy Polskę. - Poprzednie przeszkolenie miałem piętnaście lat temu, na studiach. Mam nadzieję, że następne będzie nie wcześniej, jak za piętnaście lat. A jak mnie zmobilizują, to będę dowódcą drużyny, mam stopień kapral podchorąży. A jak chodzi o wojnę, to przecież mamy zawodową armię. Rezerwa jest zapleczem. Ze względu na swoje wykształcenie trafiłbym pewnie do jednostki związanej z łącznością - kończy.