Rzeszowianie zakwestionowali stan toru i choć komisarz oraz sędzia uznali, że jest prawidłowo przygotowany, nie przystąpili do wyścigów. Pod taśmą pojawiali się wyłącznie zawodnicy Fogo Unii, lecz arbiter nie przerwał meczu i ostatecznie gospodarze wygrali w niespotykanym stosunku 75:0. "Wiele lat pracuję w żużlu i nigdy nie przypuszczałem, że dyktat jednego zawodnika może wpłynąć na drużynę i widowisko sportowe" - powiedział Dworakowski, który nie ukrywał, że tym żużlowcem jest trzykrotny mistrz świata Duńczyk Nicki Pedersen. "To jest nie do zaakceptowania i władze polskiego żużla muszą wyciągnąć konsekwencje" - dodał. Sternik leszczyńskiego klubu zwrócił uwagę, że osoby odpowiedzialne za stan nawierzchni - zarówno komisarz toru, jak i sędzia - nie miały do niej zastrzeżeń. "Nie rozumiem w takim razie, jak Przemek Pawlicki mógł ustanowić rekord toru. My naprawdę zrobiliśmy wszystko, co oni chcieli. W końcu przebrali się w kewlary i wydawało się, że "jedziemy". Ja myślę, że taka sytuacja w Anglii czy w Szwecji nie mogła by mieć miejsca" - dodał. Po czwartym biegu prezes Fogo Unii obiecał oddać pieniądze kibicom za bilety, bo jak zakładał, arbiter przerwie zawody i ogłosi walkower. "Sędzia zaliczył ten mecz, jako rozegrany. Nie mogę w tej sytuacji oddać pieniędzy za bilety. Mało tego, ja muszę zawodnikom zapłacić za te 75 punktów" - stwierdził Dworakowski. Oba zespoły miały zmierzyć się przed tygodniem w Rzeszowie, ale spotkanie to odwołano z powodu złych warunków pogodowych. "Nasza drużyna była gotowa jechać w Rzeszowie, ale trzykrotny mistrz świata nie chciał, więc się wszyscy ugięli. Nie tędy droga, by uzdrowić polski żużel" - przyznał. Zaległe spotkanie w Rzeszowie pomiędzy PGE Marmą a Fogo Unią zaplanowane jest na najbliższy czwartek.