Od ubiegłotygodniowego remisu na swoim torze z Marwis.pl Falubazem Zielona Góra narracja jest taka, że przed Zooleszcz DPV Logistic GKM-em Grudziądz ostatnie kilka tygodni w PGE Ekstralidze. I, że po latach ślizgania się w dolnej czwórce, nieudolnej walki o play-off wreszcie przyszła kryska na Matyska. Przed tym sezonem nikt już nie składał obietnic bez pokrycia i nie zaciemniał rzeczywistości, że to drużyna bez wielu gwiazd, lecz zdolna do wszystkiego. Nie, po prostu mówiono szczerze, otwartym językiem, że w GKM-ie po odejściu lidera Artioma Łaguty, tym razem zbudowano drużynę na tzw. przeczekanie. W nomenklaturze piłkarskiej nazwalibyśmy ją na przejechanie najmniejszym nakładem sił, a może uda się uniknąć degradacji, a w przyszłym roku zaatakujemy ze zdwojoną siłą. Plany to jedno, a życie to drugie. Jeśli spadek stanie się faktem, a patrząc w terminarz szanse na uratowanie PGE Ekstraligi faktycznie są iluzoryczne, to grudziądzanie zapłacą najwyższą cenę za złą politykę transferową. Od lat wymieniano po ogniwie, góra dwóch, wierzono w nadprzyrodzone moce Łaguty, ale kiedy i jemu skończyła się cierpliwość, kompletnie stracono koncepcję, co robić dalej. GKM ma w środowisku opinię rzetelnego płatnika, ale i zespołu, któremu nie po drodze z medalami. A to jednak przedwcześnie zakończony sezon, cztery mecze mniej i cztery wypłaty mniej. GKM popełnił błąd, że nie reagował. Kiedy na stanowisku menedżera Roberta Kempińskiego zastępował Janusz Ślączka traktowano go trochę jak cudotwórcę. Człowiek sprowadzony z Podkarpacia miał ogarnąć tor, bo ten po rekonstrukcji nie był atutem gospodarzy. To był priorytet i klucz do utrzymania. Czy to się udało? Zdania są na pewno podzielone. W zeszłym roku drużyna wyglądała u siebie dramatycznie, była zagubiona jak dzieci we mgle. Ślączka trochę przygotowanie nawierzchni wyprostował, ale od perfekcji wciąż było daleko. Zespół na wyjazdach nie istniał, a u siebie w domu zdobył raptem cztery punkty i co najciekawsze w żadnym spotkaniu nie przekroczył granicy 45 punktów, co zazwyczaj wystarczało ledwie do remisu. Operował jednak na żywym, nieznanym organizmie i spisywał się pod tym względem lepiej niż poprzednik. Zawodnicy wyglądali na lepiej spasowanych niż za rządów Kempińskiego, szkopuł w tym, że punktów w tabeli brakuje. Jego problemem był brak odpowiednich narzędzi i wykonawców. Z solidniejszą kadrą, dorzuceniu do Nickiego Pedersena drugiej konkretnej armaty o utrzymanie byłoby zdecydowanie łatwiej. Ślączka wiedział jednak na co się pisze. Brał przecież drużynę z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dlatego finalnie rozliczenie musi być brutalne. A, że na własnym torze styl był fajny i drużyna nieźle się czuła? Kto w obliczu spadku będzie o tym za kilka lat pamiętał, skoro pan Janusz zapisze sobie do CV zaraz po awansie z Cellfast Wilkami Krosno spadek z GKM-em. Może to też błąd Ślączki, że poza Pedersenem nie wykreował sobie drugiego lidera. Kandydatów było kilku, ale każdy z nich raził nieprzewidywalnością i niestabilną formą. Jeżeli z obu stron będzie wola dalszej współpracy, w mojej opinii Ślączka powinien zostać i dostać drugą szansę na naprawienie tego co zepsuł. W PGE Ekstralidze ten skład nadawałby się do solidnego przewietrzenia. Ostałby się Pedersen, Przemysław Pawlicki i to tyle. Na eWinner 1. Ligę jest praktycznie gotowy. Bez Nickiego i Przemka, a z Bjerre, Krakowiakiem, Lachbaumem, Miesiącem zjeżdżającym z ceny Kasprzakiem i juniorami z doświadczeniem ekstraligowym GKM z miejsca staje się poważnym kandydatem do szybkiego powrotu do elity. Sęk w tym, że już trzeba myśleć dwa kroki w przód, bo po ewentualnym awansie, to zestawienie czekać będzie najprawdopodobniej kolejne przemeblowanie.