Poprzedni tydzień w gdańskim klubie był gorący. Drużyna przegrała już trzy mecze z rzędu, w tym dwa u siebie więc w klubie doszło do małego tąpnięcia. Zarząd zaprosił na męską rozmowę zawodników wraz sztabem szkoleniowym. Głowy nie poleciały, ale próbowano na szybko zdiagnozować największe problemy trapiące zespół oraz ogarnąć temat toru, który nie był atutem gdańszczan. Spotkanie z Aforti Startem Gniezno pokazało, że drużyna jest sfrustrowana i totalnie zdołowana swoją niemocą. Przed Wybrzeżem zaczął się świecić olbrzymi napis: witamy w 2. Lidze Żużlowej. Dlatego jeśli ekipa znad morza myśli o utrzymaniu się na zapleczu PGE Ekstraligi trzeba było złapać się brzytwy. Cała misterna układanka rozsypała się bowiem wraz z wykluczeniem Rosjan. Dziury po liderze Wiktorze Kułakowie nie udało się załatać ani ZZ-etką, ani wstawieniem zawodników rezerwowych. Koło ratunkowe rzucił właściciel Orła Łódź Witold Skrzydlewski, który oczywiście nie za darmo zwolnił z kontraktu Tomi Lahtiego. Fin przegrał rywalizację z Nielsem Kristianem Iversenem oraz Brady’m Kurtzem i desperacko szukał nowego pracodawcy. Zielone światło dostał i wtedy karuzela ruszyła. A w tym tkwi ambaras, żeby dwoje chciało na raz i tym sposobem Lahti trafił do Gdańska. Inna sprawa, że sprowadzenie zawodnika tej klasy, co Fin było dla Wybrzeża koniecznością, ostatnią deską na uratowanie tragicznie układającego się sezonu. Każda kolejka zwłoki oznaczała taniec nad otwartą trumną. Prezes Zdunek musiał głębiej sięgnąć do kieszeni. W kuluarach mówi się, że szef Wybrzeża zapłacił za Lahtiego ok. 200 tysięcy złotych. To cena za uniknięcie degradacji. Ale gra warta była świeczki. Być może najtrudniejsze w całym tym zamieszaniu było zasiąść do stołu negocjacyjnego z charyzmatycznym właścicielem Orła. Pan Witold to twardy negocjator, a teraz jeszcze trzymał mocniejsze karty niż Tadeusz Zdunek, który również lubi stawiać na swoim i rządzić klubem silną ręką. Najważniejsze, że w starciu dwóch rewolwerowców nie było ofiar, a udało się wypracować konsensus. Co ciekawe Lahti nie był pierwszym wyborem gdańszczan. Ci zagięli parol na Nicolaia Klindta z Arged Malesy, ale gdy okazało się, że sprzed nosa Duńczyka sprzątnął im ROW Rybnik, natychmiast zintensyfikowali rozmowy z łodzianami. Pokusiłbym się o tezę, że Wybrzeże nie wyjdzie na tej zamianie jak Zabłocki na mydle. Zawodnik, którego nazwisko polskim kibicom bardziej kojarzy się z miastem i skocznią narciarską może być dużo lepszym strzałem niż Klindt.