Hancock chciał go lać, Rickardssona wziął za fraki Sezon jeszcze dobrze nie ruszył, a Nicki Pedersen do swojej bogatej kolekcji wybryków dołożył niedawno kolejny. W minioną niedzielę już w pierwszym wyścigu finału MPPK tak wkurzył się na kolegę z zespołu GKM-u Grudziądz Przemysława Pawlickiego, że odmówił dalszej jazdy już do końca zawodów. Panowie nie zrozumieli się na drugim łuku. Polak delikatnie wypchnął Duńczyka, a po biegu dostał od niego solidną burę. Potem Pedersen wyładował swoją frustrację na Pawlickim, strzelił focha, spakował się do busa i tyle go widzieli. Było już w przeszłości łapanie się z fraki z legendarnym Tony’m Rickardssonem, gdy Szwed bezceremonialnie wpakował się w 2001 roku w Berlinie w Pedersena zabierając mu pierwszą w karierę wygraną w cyklu Grand Prix. Na wykluczeniu żużlowca z kraju Hamleta skorzystał wtedy Tomasz Gollob, który ostatecznie tryumfował na niemieckim błocie. Był też incydent w lidze szwedzkiej z udziałem Grega Hancocka. Amerykanin biegł wściekły z pięściami do Pedersena przez cały tor, aby wygarnąć mu jeden z wielu w jego gamie ostrych ataków. Grzegorz Walasek nazwał trzykrotnego mistrza świata "kawałem szmaty". Potrafił też wparować do sędziego na wieżyczkę i wykrzyczeć w jego kierunku parę soczystych epitetów. Rodzima federacja ukarało go za ten występek zawieszeniem. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Kilka bardziej znanych wyskoków w dorobku Pedersena. Coś więcej o jego kulturze w parkingu mogliby też szepnąć słówko mechanicy, których nie raz traktował w parkingu niczym popychadła. Pedersen, czyli chodząca hipokryzja Nicki nie bez przyczyny nazywany jest enfant terrible światowego żużla, typem niepokornym, którego albo się go kocha, albo nienawidzi. Wielu ekspertów i kibiców twierdzi wprost, że kiedy Pedersen zejdzie ze sceny, speedway nie będzie już taki sam i na pewno za krewkim Duńczykiem zatęsknimy. W dniu nominacji Czesława Michniewicza na selekcjonera reprezentacji Polski Przegląd Sportowy wydał okładkę opatrzoną tytułem: podzielił Polskę na pół. Mam wrażenie, że z Pedersenem jest podobna historia. Tylko, że czasami z Nickiego wychodzi rażąca po oczach hipokryzja. I to już średnio mi się podoba. Bo gdy sam wsadzi kogoś z premedytacją w płot, jest okej, ale, gdy jego ktoś utemperuje na torze, Nicki traci kontrolę nad sobą, co w zawodach zespołowych odbija się na atmosferze w parku maszyn. A tam jak się wścieknie potrafi rozpętać prawdziwy Armagedon. W jego poczynaniach brakuje sensu i logiki, a przynajmniej konsekwencji. Przecież od dawna wiadomo, że jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie i trzeba się z tym pogodzić, a nie robić z siebie ofiarę. Boi się go nawet trener Doświadczony facet, mając 45 lat na karku, powinien mimo wszystko umieć już zapanować nad emocjami, wiedzieć kiedy wcisnąć na hamulec, a nie zachować się jak dziecko w przedszkolu, któremu chłopak z innej grupy zabrał ulubiony grabki. Ja osobiście w tej akcji z Pawlickim nie dostrzegłem celowości. Po prostu zawodnicy się nie zrozumieli i cała ta szopka jest dla mnie niezrozumiała. Zwłaszcza z Pedersenem w roli pokrzywdzonego. Nicki postąpił słabo. Bo, co by nie powiedzieć, Pedersen jest jedną z ostatnich osób, o której można wysnuć tezę, że jeździ dla drużyny i ogląda się za partnerem. To maszynka do zdobywania punktów, najczęściej nie biorący jeńców samiec alfa. Lepiej dla działaczy GKM-u, żeby szybko wezwali na dywanik swoją gwiazdę. Kwasy już u progu sezonu nie wróżą nic dobrego. Opinie o przemianie Pedersena też raczej można włożyć między bajki. Pod pantofel wchodzą mu wszyscy. Łącznie z trenerami, którzy od lat boją się do niego podejść i zakomunikować, że np. będzie zmieniony. Mówi się, że poza stadionem, Nicki to całkiem inny człowiek, do rany przyłóż. W domu jest aniołkiem, ale kiedy zakłada kask zamienia w nieobliczalnego "dzika". Gdzieś już przeczytałem fajny komentarz: nowy sezon, stary Nicki. Tykająca bomba, gotowa do wybuchu. Sęk w tym, że nie wiesz, kiedy lont się zapali.