Kamil Hynek, Interia: W sobotę w Pradze odbędzie się trzecia odsłona tegorocznego cyklu Grand Prix. Pan miał okazję kilka razy oglądać z bliska najlepszych zawodników świata na stadionie Marketa. Co takiego magicznego jest w stolicy Czech? Adam Gomólski, spiker, historyk sportu żużlowego z Tarnowa: Gdy planowaliśmy eskapadę do Pragi, to zawsze organizowaliśmy ją z odpowiednim wyprzedzeniem. Braliśmy ze znajomymi mapę i zaznaczaliśmy punkty, które tym razem warto zwiedzić. Co roku obskakiwało się coś innego. Ludzie, którzy przyjeżdżają tylko na same zawody i wracają od razu do domu wiele tracą. Tam trzeba spędzić przynajmniej weekend, żeby poczuć wyjątkowość Pragi. Tam każdy znajdzie coś dla siebie, różnych atrakcji dla kultury, ciała i żołądka jest pod dostatkiem. Już pomijam fakt, że jest to absolutny top najpiękniejszych miast na starym kontynencie. Na dodatek miasto kosmopolityczne, gdzie tłumy turystów przebijają choćby nasz Kraków. Kiedy był pan tam ostatni raz? A z pięć-sześć lat temu. Z łezką w oku wspominam, zwłaszcza dwa turnieje. Jedno GP i jeden DPŚ. Pamiętam jak dziś, teraz już zabawną sytuację, ale wtedy nie było nam do śmiechu. W piątek łaziliśmy po Pradze, upał jak diabli, na termometrach z trzydzieści stopni. Nasze dziewczyny był ubrane w krótkie koszulki na ramiączkach. Wiedzieliśmy, że nazajutrz zapowiadane jest załamanie pogody. W trakcie GP było niewiele powyżej zera. Zaledwie kilkanaście godzin później nasze drugie połowy były już odziane niczym na Syberię, a i tak trzęsły się jak osiki. Nie pomagały grubsze kurtki i zawinięte głęboko pod samą szyją klubowe szaliki. Wszystkie potem się pochorowały. A DPŚ? To było rok później. Nawiasem mówiąc, to były jedne z lepszych zawodów jakie widziałem na żywo w Pradze. Fenomenalna postawa Łotyszy, którzy w osłupienie wprawili całe środowisko. W finale minimalne zwycięstwo Polaków nad Danią. Działo się. Praga gości cykl nieprzerwanie od 1997 roku. Nie wiadomo jaką wizję mają nowi promotorzy z Discovery, ale na dzisiaj trudno sobie wyobrazić, żeby akurat ta legendarna już lokalizacja zniknęła z mapy GP. - To kraj z ogromnymi tradycjami żużlowymi. W starych czasach Czesi potrafili seryjnie zdobywać medale MŚ w drużynie. Na stadionie Marketa jest mikro muzeum poświęcone jednemu z najlepszych żużlowców w historii miejscowego żużla, legendzie Startu Gniezno - Antoninowi Kasperowi. Zawodom na Markecie przeważnie towarzyszy fajna, rodzinna atmosfera. Zawsze nacją dominującą są Polacy, aczkolwiek na ogrodzeniach okalających tor łatwo odszukać wiszące transparenty i flagi z całej Europy. Ale bądźmy szczerzy, turnieje w Pradze nie należą do najciekawszych. I trochę to jednak smutne, że gdyby nie inwazja polskich kibiców, to pewnie stadion nie zapełniłby się nawet w połowie. Praga oferuje tyle pokus, że ten żużel jest na trzecim planie - Żeby znaleźć jakiś plakat na mieście potrzebna jest lupa. Tam nie ma tematu żużla. Chodzisz po Pradze, pytasz ludzi o plohą drahę, a oni kręcą przecząco głową i wzruszają ramionami. Raz na jakiś czas wyłoni się gdzieś na słupie maleńka kartka wielkości formatu A4, z którego bije napis Grand Prix. Marketing kuleje tam kosmicznie. Dlatego jak do Pragi, to przynajmniej na cały weekend? - Znam zapaleńców, którzy wpadają na same zawody, a po ostatnim biegu, pakują się auta i "długa" do domu. Ja jestem jednak z innej bajki. To poproszę o kilka miejsc, które powinny być jazdą obowiązkową dla kibica żużla i nie tylko. - Jak ktoś jest sympatykiem czarnego sportu, to koniecznie powinien zajrzeć do Dvisova. To malutka wioska pod Brnem. Maniacy żużlowi na pewno ją kojarzą, bo tam zbudowana jest fabryka Javy. Ponad dwadzieścia lat temu, zanim światowy speedway zdominowały silniki GM, czeski producent był potentatem, Java zmonopolizowała sobie rynek. Wyobrażałem sobie, że to będzie jakiś wielki moloch, a przed nami stał budynek na wzór manufaktury. Obok znajdował się uroczy tor do testowania motocykli, do którego przyklejono sklecony z dwóch pawilonów bez trybun ciasny parking. W takich okolicznościach przyrody swoje busy rozstawiały gwiazdy tamtych lat: Mauger, Gundersen, Nielsen, czy Rickardsson. Po to, że wybrać wypróbować i wybrać dla siebie najszybsze, świeżutko zdjęte z hamowni silniki. Po fabryce oprowadzał nas niezły czeski zawodnik - Martin Malek. Fani w Krośnie na pewno go świetnie znają. Przeuroczy chłopak pokazał nam wszystko, co tylko dusza zapragnęła. Obejrzeliśmy z zapartym tchem całą linię produkcyjną, na której pracowało dwóch starszych panów. A to taka bardziej objazdówka po Pradze i okolicach. - My chcieliśmy mieć haromonogram wypełniony pod korek. Nie było czasu na nudę. Inny razem, jeszcze zanim udaliśmy się na zawody odbyliśmy krótką wycieczkę na północ, do Mlady Boleslav, żeby zobaczyć fabrykę Skody. Mieści się tam muzeum i sporych rozmiarów wystawa militarna. Eksponaty sięgają ponad stu lat. Mało kto wie, ale oprócz samochodów produkowano tam również działa, czy broń. Polecam także zahaczyć od Kutną Horę. Tam z kolei znajduje się historyczny kościół, w którym znajdziemy setki czaszek, szkieletów i ludzkich kości. Polecam również wystawę dzieł kontrowersyjnego artysty, niejakiego Cernego. Ma kilkanaście projektów w Pradze i obok jego twórczości naprawdę nie da się przejść obojętnie. Ja po takim całodniowym spacerze nie miałbym już chyba siły, żeby pójść na stadion. - Dobrze rozkładaliśmy siły (śmiech). Miałem to szczęście, że mój syn przez parę lat pracował na kontrakcie w Pradze. Znając już to miasto od podszewki szykował nam małym tour po stolicy. Szczególnym uznaniem cieszyła się część gastronomiczna (śmiech). No tak, po wyczerpujących doznaniach kulturalnych trzeba było zadowolić też podniebienie. Tak wpadliśmy do lokalu, w którym serwowano słynne piwo Kozel. W Polsce tez można je dostać. Knajpa była cała w Koziołkach. Wieszaki, płaszcze, stoły, oparcia na krzesła, wszystko pięknie przyozdobione tym sympatycznym zwierzątkiem. A co do smacznego jedzenia, to polecam żeberka z miodem. Nikt nie pożałuje, do tego zimny, złocisty napój z pianką, palce lizać (śmiech). Biesiada biesiadą, ale fajna historia dotyczy też wizyty w mieszkaniu syna. Proszę kontynuować. Syn stacjonował w Żivkovie, to taka dzielnica blisko centrum Pragi. Z okna na trzecim piętrze jego kamienicy był widok na stadion lokalnego klubu. Z tego, co pamiętam awansowali akurat do pierwszej ligi. Dla miejscowej, dość skromnej społeczności każdy mecz tego zespołu to było święto. Kameralny stadionik liczył ze dwa, no może w porywach trzy tysiące siedzisk. Grali spotkania przed południem, o godz. 11, żeby nie wchodzić w paradę czeskim gigantom: Sparcie, Slavii, czy Dukli. Braliśmy krzesła z kuchni, wyciągaliśmy je pod okno i trochę jak z loży VIP oglądaliśmy kawałek niezłego futbolu. Nie ujmując nikomu, ale tamtejsza liga stoi chyba na nieco wyższym poziomie niż nasza Ekstraklasa. A na dole co się działo? - Trwała impreza na całego. Przychodzili ludzie z dzielnicy. Piwko, kiełbaski, serwowano wszystko, czego dusza zapragnęła. Genialna atmosfera. Dużą ekipą podróżowaliście? Różnie. Później grupa wyjazdowa nam się rozrosła. Trzy-cztery samochody to było minimum. Zawsze wynajmowaliśmy ten sam pensjonat nieopodal Markety. Stamtąd piechotką na stadion. No i po zawodach bez względu na to, czy tryumfował Polak uderzaliśmy w miasto zobaczyć jak się bawi Praga pod osłoną nocy. I jak "Praga by night"? Zdarzyło mi się być tam parokrotnie i na ten jeden weekend językiem dominującym jest polski. - Oj, Polacy umieją się bawić. Nasi rodacy opanowują wtedy Pragę i nie ma w tym ani krzty przesady. Oni się wprost wysypują z knajp. Dzikie tłumy umalowanych na biało-czerwono są wszędzie. Na Starówce, na moście Karola, pod drugiej stronie Wełtawy, tam gdzie jest pałac prezydencki i katedra św. Wita. Na koniec odrobina prywaty. Dawno temu powiedział pan, gdy na torze w Tarnowie rywalizowali młodziutki Janusz Kołodziej i Nicki Pedersen, że właśnie zobaczyli państwo starcie aktualnego mistrza świata z przyszłym mistrzem świata. Janusz na razie nie spełnił swojej przepowiedni, ale jedną wygraną w GP ma. I na najwyższym stopniu podium stanął właśnie w Pradze, w 2019 roku. - Strasznie żałuję, że nie byłem naocznym świadkiem tego sukcesu. Za Januszem przemierzyliśmy Europę wzdłuż i wszerz i przeważnie było średnio. W Pradze Kołodziej zaskoczył, jak to mawia nasz słynny trener Marian Wardzała trafił dzień konia. Janusz najwybitniejszym sportowcem w całym regionie. Ambasadorem Tarnowa na arenie krajowej i międzynarodowej bez podziału na dyscypliny i kategorie. Jeśli ktoś uważa inaczej i to podważa, oznacza, że przybył z innej planety. Tarnowska społeczność nadal mu kibicuje i ma nadzieję, że na zakończenie bogatej kariery wróci do macierzy, ale póki co pracuje dla Fogo Unii Leszno, bo tam jest PGE Ekstraliga, a Unia ta bliższa mu sercu pałęta się po drugoligowych obiektach. Cóż, takie czasy.