500-600 tysięcy za podpis i 4-5 tysięcy za punkt mógł w Sparcie Wrocław dostać Bartłomiej Kowalski. 20-latek niczego lepszego wymarzyć sobie nie mógł. Gdyby ktoś nie znał realiów żużla, pomyślałby że Kowalski to jakiś mistrz świata albo co najmniej krajowa czołówka. Batalia o niego trwała kilka tygodni, a może i miesięcy. Teraz zawodnik absolutnie nie ma na co narzekać. Podczas sobotnich zawodów w Nagyhalasz Kowalski przegrał z Anttim Vuolasem, Finem który - delikatnie mówiąc - dysponuje trochę mniejszym budżetem niż Polak. - Mam dwa motocykle. Używam starych silników po Timo Lahtim. Brat mi je serwisuje, gdy tylko ma czas. Teamu nie mam. Pomaga mi rodzina - szczerze mówi nam Vuolas. Jeszcze niedawno pracował w fabryce U progu trwającego sezonu Antti w ogóle nie myślał o tym, że może zaistnieć w poważnym żużlu. - Pracowałem w fabryce metalu. Zbierałem produkty, które wytwarzaliśmy. Zrezygnowałem z tej pracy, gdy dostałem szansę w Motorze Lublin - wytłumaczył. Motor ściągnął Vuolasa i wystawił go do zawodów Ekstraligi U24. Fin wypadł bardzo dobrze, podobnie jak jego młodszy kolega z (wówczas jeszcze) Stali Gorzów, Timi Salonen. Obaj zawodnicy nie są już postaciami anonimowymi w świecie żużla. Dodajmy, że w Nagyhalasz Vuolas pokonał także innego ekstraligowca, Kacpra Pludrę. Ogólnie spisał się bardzo dobrze, będąc jednym z najlepszych żużlowców turnieju. Może jedynie żałować, że tak późno go dostrzeżono. Patrząc jednak na zaplecze jakim dysponuje (a raczej jego brak), żużlowcy tacy jak Kowalski powinni zastanowić się nad tym, czy wypada im na cokolwiek narzekać.