Mateusz Wróblewski, INTERIA: W minioną niedzielę udowodnił pan, że miano "Króla Stadionu Olimpijskiego" nie zostało panu nadane przez przypadek. Jak pan może podsumować ostatnie spotkanie? - Zepsułem kilka biegów, więc mój występ nie był idealny. Tor był problematyczny pod kątem znalezienia odpowiednich ustawień. Zresztą podkreślali to też wrocławianie. Każda delikatna zmiana oddziaływała mocno na motocykl. Przez to potraciłem punkty. W ostatnim starcie było już po meczu dla Unii. Myślałem, że zewnętrzna mnie wyciągnie, a to był błąd. Dodatkowo jadąc przy bandzie zabrało mi nogę, za późno się złożyłem i nie mogłem dogonić Dana. Wyścig mógł się jednak podobać. Czy w trakcie meczu ze Spartą znalazła się choć chwila, by spojrzeć na wyniki pozostałych ćwierćfinałów? - Zerkałem na wyniki pozostałych spotkań, ale one nie układały się zbyt pozytywnie. Każdy na boku pewnie zerknął, jak miał chwilkę. Wiadomo, że czasu było mało, ale raz po raz można zerknąć. Wciąż męczą go kontuzje Jak wygląda pana sytuacja zdrowotna? Czy wszystko udało się zaleczyć? - Jeśli chodzi o żebra, to jest okej. Nęka mnie jednak bark. Mam z nim problem. Co jakiś czas się odzywa, a zaczęło się w zeszłym sezonie w Grudziądzu, kiedy zanotowałem upadek podczas IMP. Od tego momentu budzę się i czuję ogromny ból. Czasami jest też tak, że po dniu bólu budzę się następnego dnia i jest okej. Podczas jazdy na szczęście nie ma tragedii. Zimą skupię się na naprawieniu zdrowia. Mam kilka rzeczy, które muszę naprawić jeśli chcę jeszcze kilka lat pojeździć na żużlu. Jeśli okaże się, że moje zdrowie jest w słabym stanie, to... nie wiem, co będzie. Poprzez "naprawę" zdrowia ma pan na myśli operację? - Nie wiem, czy będzie to rehabilitacja czy operacja. Niektóre części ciała miałem operowane. Na przykład miałem kolano operowane. Nie ma tragedii, ale nie jest idealnie. Aktualnie sypie mi się drugie kolano, które już odczuwam, bo to prawa noga, która znajduje się na haku. W łuku się wykręca i nieraz mam duże bóle. Cieszą się, że nie spadli z ligi Zakończył pan sezon ze średnią biegową 2,333. To już sufit Janusza Kołodzieja, czy są jeszcze rezerwy? - Gdybym potrafił lepiej, tobym tak pojechał. Zepsułem dużo biegów, jak choćby w Krośnie. O tych zawodach chcę zapomnieć. Miewam też udane wyścigi. Oby zdrowie pozwoliło, to będę się starał jak najlepiej dalej przygotować. Czy po perturbacjach związanych z kontuzjami szóste miejsce jest sukcesem? - Przede wszystkim cieszymy się, że nie spadliśmy. Mieliśmy już nóż na gardle. Chcieliśmy jechać w play-off, bo jesteśmy zdrowi. Może nie w stu procentach, bo Zengi nadal ma problemy z barkiem, ma drut wsadzony. Nie uczestniczy też we wszystkich treningach, żeby się nie zajechać. Musimy wyciągnąć wnioski na kolejny sezon. Jest wiele rzeczy, których jako drużyna możemy poprawić. Dojdzie zapewne do kilku zmian, więc czekamy z tym, co się wydarzy. Wyciągniemy co możemy, by to poprawić jeszcze. Co z leszczyńskim torem? Wygląda na to, że w końcu się z nim dogadaliście. - Jeśli chodzi o nasz tor, to nie wszystko jeszcze odkryliśmy. Potrzeba więcej informacji. Będziemy starać się pracować zimą, by było łatwiej w sezonie. Czy z problemów zdrowotnych zespołu w trakcie sezonu można wyciągnąć jakieś pozytywy? Zżyliście się bardziej ze sobą dzięki temu? - Z jednej strony tak, a z drugiej nie. Niektóre miesiące przejechaliśmy bez drużyny. Nawet się nie widzieliśmy. Lepiej przeżywać mecze razem i cały sezon jeździć bez kontuzji. To chwile i sytuacje nas łączą, a nie rehabilitacje.