Parę osób popatrzy na suche wyniki, przeczyta mój wywód i stwierdzi, co ten chłop plecie za dyrdymały. W Gorzowie remis, w Toruniu też długo na żyletki, zawody zacięte, pewnie działo się, sprawa awansu do finału otwarta. Tylko mlaskać z zachwytu i klaskać uszami. No właśnie nie działo się kompletnie nic, to były typowe mecze dla koneserów. Taka poniedziałkowa PKO Ekstraklasowa łupanka, tylko w wydaniu żużlowym. Jazda gęsiego i wypełnianie programu po przejechaniu przez zawodników góra pół okrążenia. Najbardziej emocjonującym momentem zbierając obie potyczki do kupy było to, czy Michelsen po upadku na próbie toru w ogóle wystąpi, a jak wystartuje, to czy jego posklejana na trytytkach noga wytrzyma i nie wyskoczy w trakcie biegu z zawiasów. Komentatorzy z Matriksa Przyznaję się bez bicia, w końcówce potyczki na toruńskiej Motoarenie niczym Jurek Mordel w słynnym wywiadzie nerwowo spoglądałem na zegarek, kiedy te katusze wreszcie się skończą. Jasne, nikt mi nie bronił zmienić stacji, ale ja z tej grupy żużloświrów, która zobaczy kawałek polewaczki, ujęć z parku maszyn i zapomina o bożym świecie. Na Magazynie PGE Ekstraligi oko mi już jednak spadło. Poczułem się jak dziecko, które zasypia wpatrując się w tę słodko chrapiącą rybkę na kanale "Mini Mini". Kto choć raz skakał po programach ten wie o co chodzi. Ale czasami potrafię też zdjąć różowe okulary, spojrzeć chłodnym okiem i bez ogródek stwierdzić, że coś mi się nie podoba. A wczoraj piękno tego sportu zostało zabite, albo schowane głęboko do szafy Akurat do obu spotkań nie siadałem z wielkimi nadziejami. Gorzów i Toruń, to chyba na tę chwilę dwa najnudniejsze tory w PGE Ekstralidze. Z drugiej strony może i dobrze, że trochę pozgrzytaliśmy zębami, a oczy odrobinę nam pokrwawiły. Zawracamy sobie gitarę mikroruchami, rozkładamy na czynniki pierwsze upadki, dbamy o opakowanie, a umyka nam najważniejsze, czyli widowisko. Mam nadzieję, że kogoś "u góry" dwa piątkowe paździerze ruszą i skłonią do refleksji, bo chyba nie o taką promocję najlepszej ligi świata nam chodzi. Potem rozkładamy ręce, że frekwencja na polskich obiektach leci na łeb na szyję. No, ale jak ma nie lecieć, jak przychodzi najważniejsza część sezonu, a my dostajemy takiego zakalca w dwupaku? Sami się prosimy o puste stadiony więc potem nie dziwmy się, że ludzie wybierają w środku lata wypad nad wodę zamiast kupić bilet za pół stówki. Narzekamy od początku sezonu na nowych promotorów cyklu Grand Prix, że wraz z ich przyjściem miała nastać nowa jakość, a dla mnie oba półfinały niczym się nie różniły od lwiej części tegorocznych turniejów o IMŚ. No może zawodnicy mniej podskakiwali na motocyklach i u nas te nawierzchnie są równiejsze. A tak poza tym kopiuj-wklej. Chyba jedyną grupą społeczną, która spadała z krzeseł z wrażenia byli komentatorzy meczu w Toruniu. Oni non stop próbowali nam wciskać, jakie to było wspaniałe i fantastyczne ściganie. Zastanawiałem się nawet, czy aby na pewno oglądamy to samo spotkanie. Drodzy panowie, nie było. Nie pudrujmy rzeczywistości. Gdybym posłuchał was najpierw w radiu, a potem podłożył audio pod relacje w telewizji, złapałbym się za głowę.