Zmarzlik wszedł do półfinału mimo braku choćby jednego indywidualnego zwycięstwa. Wydawało się, że on po prostu tego dnia nie zasługuje na to, by pojechać o czołowe lokaty. Skorzystał jednak na taśmie Daniela Bewleya i dzięki niej dostał się do biegu półfinałowego. W nim przypomniał sobie, że przecież jest mistrzem świata i najlepszym zawodnikiem ostatnich lat. Wszedł do finału, ale miał niezbyt dobre pole. W przypadku Zmarzlika jednak niewiele zazwyczaj to znaczy. Na koniec zawodów Polakowi znowu nie wyszedł start, co było właśnie jego największym mankamentem. W finale Zmarzlik próbował, robił co się da. Prawie wpadł w Jacka Holdera na prostej przeciwległej. Cały czas ścigał jadącego na trzeciej pozycji Fredrika Lindgrena i w końcu na ostatniej prostej dopiął swego. Wyprzedził rywala i zajął trzecie miejsce w zawodach, w których absolutnie - patrząc na jazdę - na to nie zasługiwał. Był wolny, ale nadrobił wielkimi umiejętnościami Zgodnie z tym co napisaliśmy powyżej, Zmarzlik w sobotę w ogóle nie przypominał siebie z poprzednich turniejów. Oczywiście gorsze starty nie są u niego niczym nadzwyczajnym, bo z tym polski mistrz miewa problemy od lat. W Cardiff zawalał je jednak koncertowo. Już na pierwszym łuku często miał stratę kilku metrów. Tak naprawdę w miarę dobrze wyszło mu w półfinale, gdzie dzięki równemu wyjściu z rywalami, po zewnętrznej objechał całą stawkę. Polscy kibice obecni na zawodach po prostu wpadli w ekstazę. Zmarzlik ma już 24 punkty przewagi nad drugim w klasyfikacji Frederikiem Lindgrenem i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, przy okazji następnych zawodów w Vojens oficjalnie przyklepie trzecie złoto z rzędu. Zawody w Cardiff pokazały, że wobec braku Rosjan, dla Zmarzlika nie ma konkurencji na dłuższą metę. Jego da się pokonać, ale nie da się z nim wygrać w klasyfikacji końcowej. Jest po prostu zbyt regularny. A przede wszystkim przewagę budują mu takie turnieje, jak ten w Cardiff.