To już czwarty sezon z rzędu, który Krzysztof Buczkowski spędzi na zapleczu PGE Ekstraligi. Z elity wyleciał z hukiem po dwóch bardzo słabych sezonach w Grudziądzu i Lublinie. Wydawało się, że zrobi krok w tył, żeby następnie wykonać dwa do przodu. Falubaz skusił go wizją szybkiego powrotu, lecz jeszcze szybciej z niego zrezygnował. Plany i marzenia w jednej chwili legły w gruzach W ten sposób Polak trafił do Bydgoszczy. Abramczyk Polonia liczyła, że ten transfer przesądzi o ich awansie, na który czekają od tylu lat. I wszystko szło zgodnie z planem, aż do ostatniego wyścigu sezonu. W nim Rohan Tungate uciekł rywalom spod taśmy i wiózł mistrzostwo dla drużyny z Rybnika. Buczkowski gnał, ile fabryka dała, ale nie był w stanie go wyprzedzić. To właśnie wtedy cały plan legł w gruzach. Zarówno Bydgoszczy, jak i Buczkowskiego w kontekście powrotu do Ekstraligi. Jeszcze na podium, pół żartem, pół serio, prezes Krzysztof Mrozek dopytywał go o możliwość kontraktu, lecz dzień później był już dogadany w Polonii. I to na 2 lata. Gwiazdorski kontrakt, jest prawdziwym krezusem tej ligi Teraz jedyną szansą na starty w elicie jest wygranie ligi. Szanse są dwie: jedna poprzez wygrany finał, a druga, pokonując rywala w barażu. A konkurencja nie śpi, bo poważnie wzmocniła się Texom Stal Rzeszów, a kolejnym z głównych faworytów jest także Fogo Unia Leszno. W innym wypadku 38-latek utknie już na dobre w Metalkas 2. Ekstralidze. Choć wcale nie musi tego żałować. Już w poprzednim roku miał jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy kontrakt w tej klasie rozgrywkowej. 600 tysięcy złotych za podpis i 6 tysięcy złotych za punkt to warunki, o których inni mogli tylko pomarzyć. Żeby było jasne, Buczkowski na nie w stu procentach zasłużył. Na przestrzeni całego sezonu lepszy od niego był tylko Brady Kurtz.