Lekarze pierwszego kontaktu spokojnie mogliby przepisywać oglądanie wyścigów żużlowych na torze praskiej Markety pacjentom, którzy uskarżają się na problemy z zasypianiem. Nawierzchnia w sobotę nie była już tak niebezpieczna jak podczas piątkowych zawodów juniorów, ale i tak sprawiała spore problemy czołowym żużlowcom świata. Skomplikowana geometria, obficie sypiąca się spod kół ciężka szpryca i zróżnicowane przyczepnością pola startowe - te wszystkie niedoskonałości złożyły się na istny obraz nędzy i rozpaczy. Zgromadzeni przed telewizorami kibice mogli w przeszłości brać udział w grzybobraniach ciekawszych niż wyścigi najlepszych zawodników świata w stolicy Czech. Praga to najgorsza plaga Grand Prix Recepta na wygrywanie biegów w Pradze pozostaje niezmienna od ponad dwudziestu już lat. Wystarczy dobrze wyjść spod taśmy i usadowić tylne koło swojego motocykla w jedynej ścieżce umożliwiającej szybką jazdę. Co gorsza, w sobotę pomyślność momentu startowego zależała nie tyle od umiejętności i refleksu zawodników, a... losowania pól startowych. Pierwsza faza zawodów została kompletnie zdominowana przez żużlowców w niebieskich kaskach, później stopniowo dołączali do nich zawodnicy ruszający do ścigania z pól A i C. Mijanki i wyprzedzenia można było policzyć na palcach jednej ręki. Dość powiedzieć, że za najbardziej pamiętny moment fazy zasadniczej uznać należy wypadek Daniela Bewleya z czwartej serii startów, któremu podczas jazdy pękła śruba mocująca przednią część motocykla. Jego maszyna podczas jazdy rozpadła się na pół! W tak niesprzyjających warunkach przyrody awansu do półfinału nie udało się wywalczyć połowie reprezentantów Polski - Patrykowi Dudkowi i Pawłowi Przedpełskiemu. Co ciekawe, obaj reprezentują na co dzień barwy For Nature Solutions Apatora Toruń. Szczególnie zawiedziony może czuć się zwłaszcza ten drugi. 27-latkowi w Warszawie udało się wejść do półfinału, ale w Pradze był wolny jak ślimak. Przegrał wyścig nawet z rezerwowym juniorem Danielem Klimą. Zmarzlik znów odpadł w półfinale! Wraz z rozpoczęciem półfinałów blokada maszyny losującej została zwolniona. Suma szczęścia Macieja Janowskiego i Bartosza Zmarzlika wyniosła w nich równe zero. Wrocławianin pewnie zwyciężył pierwszy z decydujących wyścigów i bez większych problemów wjechał do finału. Nie uczyniłby jednak tego, gdyby nie... gapiostwo sędziego Artura Kuśmierza. Gdyby polski sędzia dostrzegł jakie ruchy wykonuje przed startem Polak, to z pewnością przerwałby prowadzony przez niego bieg. Znacznie słabiej poszło Zmarzlikowi, który zdecydował się na ryzykowny wybór czerwonego kasku w półfinale. Na dojeździe do pierwszego łuku został bezpardonowo zamknięty przez kolegę z Moje Bermudy Stali Gorzów, Martina Vaculika i został wyprzedzony również przez Jasona Doyle’a. Chwilę później na tor upadł jadący w żółtym kasu Anders Thomsen. Wydawało się, że wyścig zostanie przerwany, lecz Duńczyk szybko otrzepał się z kurzu i podniósł na nogi. Przez kolejne trzy okrążenia najlepszy polski żużlowiec dwoił się i troił, ale selektywna nawierzchnia nie pozwoliła mu wyprzedzić Australijczyka. To już drugi z trzech rozegranych w tym sezonie turniejów Grand Prix, w którym Zmarzlik nie zdołał awansować do ostatniego wyścigu. Janowski sam się ukarał! Co się odwlecze to nie uciecze. Maciej Janowski nie został ukarany przez sędziego na starcie półfinału, więc sam ukarał się na początku finału. Czołganie Jasona Doyle’a zdekoncetrowało Polaka na tyle, że wjechał w taśmę startową. Regulamin jest nieubłagany. Jasnym stało się, że po raz drugi z rzędu podium finału Grand Prix będzie musiało obyć się bez żadnego reprezentanta Polski. Na jego szczycie stanął ostatecznie Martin Vaculik, dla którego była to czwarta w karierze wiktoria w pojedynczej rundzie cyklu. Ta może Słowakowi smakować najbardziej, bowiem do Pragi przyjeżdżał on jako ostatni zawodnik klasyfikacji generalnej! Po bardzo słabych występach w Chorwacji i Warszawie zupełnie odblokował się na torze swych zachodnich sąsiadów.